wtorek, 11 marca 2025

[Teneryfa] raz na wozie, raz pod wozem

Wydawało się, że poprzednia wyprawa na Kanary (lot na Teneryfę, kierunek docelowy: El Hierro) wyczerpała limit pecha na długo. Jednak podróż najświeższa obfituje w tyle farta, że obawiam się, że jestem już z losem na zero. Zaczyna się dzień przed. Czekam na paczkę. Z zagranicy. Taką co już raz przyszła (feralnie zamówiłam na Kabaty, a mój ukochany brat nie jest najbardziej znany ze sprawdzania, czy w skrzynce nie leży przypadkiem jakieś awizo). Żal byłoby, żeby znowu odesłali. W środę - ostatni dzień przed porannym odlotem - wracam do domu i znajduję upragniony karteluszek z poczty, że jest tam coś na mnie. To idę. Piętnaście minut stania w kolejce, tylko po to, by dowiedzieć się, że listonosz jeszcze nie wrócił i nie wiadomo kiedy wróci, i czy w ogóle dzisiaj. Nos na kwintę, w tył zwrot, wychodzę i przed samym rondem spotykam listonosza. Zagaduję, czy nie obsługuje przypadkiem mojej ulicy. Tak, a jaki numer? Cyk, mam paczuchę, uff!

w paczce była książka, na kindle'u jest książka, wszystko się zgadza

Potem idealnie zdążyliśmy na autobus. Poprzedni niż ten, na który wychodziliśmy. Następnym też by wystarczyło czasu na lotnisku, ale skoro od 148 już dzieliły nas tylko dwa przejścia dla pieszych, to zawsze jakieś takie poczucie niedosytu, jakby w takiej sytuacji miał zwiać. A tu jak w cyrku - najpierw zapaliły się światła na skręt w lewo, wszystkie samochody skręciły, więc nasze półdroże do wysepki zrobiło się wolne, a potem za autobusem nic nie jechało, więc udało się przebiec. V'oila, tak to się robi.

Rozkręcam się. Lotnisko. Przed naszą bramką nie ma wolnych krzeseł, siadamy na podłodze. W końcu pora i na nas, zbieramy się. Zwyczajowo grzebię w kieszeniach i nie czuję w nich mojej zcarbonki (sic!), czyli rowerowego minimalistycznego portfela, no cóż, z karbonu. Pal licho karty, zastrzeże się. Pal licho dowód, wzięliśmy zapasowo paszporty. Ale prawo jazdy? Co z zaplanowaną samochodową wycieczką z Frankiem? Rzut oka na podłogę - uff, kamień z serca, leży.

Dosłownie dwie minuty później wywołują mnie po nazwisku przez głośniki. Jestem niezdenerwowana, ale ciekawa. Co to może być? Okazuje się, że przypisane mi miejsce nie nadaje się do użytku (brudne? coś się popsuło? nie słucham uważnie) i pani musi mnie przenieść, i że widzi, że mam przy oknie i zaraz poszuka nowego. Pełna nadziei wchodzę jej w słowo, że skoro już i tak to robi, to może jest wolny korytarz? Zdecydowanie wolę w przejściu, ale zasadniczo nie wybieramy sobie miejsc (bo wybieranie kosztuje, a lepiej zostawić sobie te euraski na serniczki), są nam one wybierane losowo i niestety zazwyczaj żadne z dwóch to nie jest korytarz (jakby Wizzair znał moje preferencje i specjalnie przyznawał fotele inaczej).

Dobra passa trwa dalej na Teneryfie. Do minibusa, który z lotniska zawozi nas do wypożyczalni samochodów uprzejma pani kierowczyni jakimś cudem wpycha nasze dwie walizki rowerowe, chociaż już pogodziliśmy się z myślą, że odbiorę auto sama i wrócę po Piotrka (minibus był mini, a bagażnik pełny) - co zaoszczędzone pół godziny, to jednak zaoszczędzone pół godziny.

Następnie spisała się jeszcze pogoda. Mamy z Piotrkiem taką obserwację (po miesiącach doświadczeń na miejscu), że jest na wyspie jedna przełęcz z beznadziejną pogodą. Wszędzie może być słoneczko i dwadzieścia kilka stopni, a na Puerto de Erjos będzie padać, pochmurno i maks osiem kresek na termometrze. Na początku wyjazdu zależy nam szczególnie na dwóch dniach: w piątek jedziemy na samochodową wycieczkę z Fefostwem, a niedzielę *musimy* (choćby padało żabami) przejechać przez Erjos i to na rowerach, bo wracamy z wypożyczalni po oddaniu auta. I cyk, udało się, żadnych żab, czasami widać było nawet niebo!

Co jeszcze się uda na tym wyjeździe? Uprzejmi korespondenci Obieżysmaka doniosą w przyszłości!