niedziela, 17 czerwca 2018

[Zegrze] czy planuję to powtarzać? Nie. Ale. Kto wie?

Dlaczego tri? Bo rower jest za łatwy :-) - mogę na nim jeździć. I jeździć. I jeździć. I nigdy mi się nie nudzi, jest fajnie, są endorfiny, kocham ja to. Ani dystans mnie nie przeraża, ani przewyższenie, ani prędkość. Że nie daję rady dziś - ok, to dam jutro albo za rok albo za pięć lat. Pływanie openwater za to przerażało mnie niezmiennie od pół roku, dzień w dzień i było moim największym wyjściem ze strefy komfortu w życiu. Ale udało się - i teraz wiem, że mogę wszystko! #impossibleisnothing W gruncie rzeczy było całkiem przyjemnie i ciepło... #strachmawielkieoczy

Ale od początku. Pomysł pojawił się po ubiegłorocznych wakacjach, trochę jako żart, trochę jako wyzwanie. Przypomniała mi się relacja telewizyjna z zeszłego czerwca - pokazywali zalew, rowerzystów, Maćka Dowbora, było piękne słońce, wyglądało lekko, łatwo i przyjemnie. To znaczy zupełnie tak nie wyglądało, ale nim się obejrzałam ruszyły zapisy na Enea Triathlon 5150 w Warszawie 2018, a ja kliknęłam w przycisk "zarejestruj" i "opłać wpisowe". Przezornie zarezerwowałam od razu hotel nad Zegrzem (zawody rozpoczynają się o 9 rano, co oznacza, że po 8 trzeba być na miejscu, dojazd tam w dzień startu wydaje się więc problematyczny, a przynajmniej nieułatwiający najważniejszej czynności przedstartowej, czyli regeneracji). Miałam takie przeczucie, że tyle miesięcy do przodu łatwo jest planować i się zapisywać, ale jak przyjdzie co do czego, obleci mnie strach, a tak to przynajmniej będę miała motywację finansową - że skoro już zainwestowałam bezzwrotnie miliony monet... (triathlon to nie jest tani sport, niestety).

Zaczęłam trenować. Od końca grudnia regularne indywidualne lekcje pływania, raz lub dwa razy w tygodniu, do tego czasem dodatkowy basen samodzielnie. Dwa razy w tygodniu bieganie, jeden trening mocny, krótszy (przykładowo: 4 kilometry rozbiegania, 4 x 800 metrów szybko, w przerwie 2 minuty trucht, 500 metrów roztruchtania), jeden długi i lekki (przykładowo: 12 km w pierwszej strefie tętna, luźno). I oczywiście rower - zimą głównie stacjonarny, wiosną już na dworzu. Od 1 stycznia do 10 czerwca (zawody) przepłynęłam 37 kilometrów, przebiegłam 298 km, wyjeździłam 4700 km (ciekawe jaki sport lubi najbardziej?). Licząc wszystkie dodatkowe treningi dało to ponad 300 godzin wysiłku. Powinnam być gotowa.

Ale nie byłabym sobą gdybym kilku kluczowych spraw nie zostawiła na koniec. I tak zostały dwa tygodnie do godziny zero (to jest dziewiątej), a ja nie miałam ani pianki, ani trisuitu, nie zrobiłam żadnego treningu openwater, żadnej zakładki (trening łączony, np. bieganie od razu po rowerze). Piankę chciałam wypożyczyć, okazało się że nie byłam pierwszą, która wpadła na ten pomysł, a ostatnia osoba, której się to udało, zabookowała sobie strój kilka miesięcy temu. Ogarnięta paniką zaczęłam przeczesywać internet i cieszyć się z błogosławieństwa bezproblemowych zwrotów - w Decathlonie zakupiłam dwie pianki (M i S, ostatecznie M była idealna), a po różnych stronach sześć trisuitów (zostałam z eLką). Trisuit to taki strój, w którym można i pływać (materiał przypomina kostium na basen, a strój jest jednoczęściowy), i jeździć na rowerze (ma pampersa), i biegać (pampers jest mały, nie krępuje ruchów). Openwater odhaczyliśmy w czwartek na Jeziorku Czerniakowskim. Zakładanie pianki nie było łatwe, pierwsze kroki w wodzie również, ale szybko się okazało, że właściwie jest całkiem ciepło (nawet mi!). Kolejny trudny krok - zanurzenie głowy i oddech do wody, bo w przeciwieństwie do basenu, w jeziorze krystalicznie czysto nie jest - jest żółto, mętnie i nie widać nic. Ale jak już się to złapie i z tym oswoi, to pod koniec to, co robiłam przypominało nawet pływanie kraulem.
zaraz wejdę do wody, aaaaaaaaa
openwater na Jeziorku Czerniakowskim
W piątek w ramach przygotowań nie robiłam już nic i czekałam na magiczne efekty superkompensacji. W sobotę spakowaliśmy się i niespiesznie ruszyliśmy w trasę.
przystanek pierwszy: Parada Równości, niestety nie mieliśmy czasu na
cały przemarsz, ale musieliśmy się pojawić chociaż na chwilkę!
jak co roku Google wystawił swoją platformę #prideforeveryone
przystanek drugi: odbiór pakietów startowych, zostawienie rzeczy
biegowych (buty + gumka do włosów) w T2, czyli drugiej strefie zmian
(rower -> bieg)
w trasie - w tym Izabelinie jesteśmy pierwszy raz w życiu
T1, cel na sobotę. Zostawiam Szosika, głaszczę ją w ramę, całuję
w klamkomanetki i życzę słodkich snów. Jutro ma mi tu śmigać, no!
Przynajmniej nie będzie samotna, w zasięgu wzroku ponad tysiąc
kolegów i koleżanek.
W T1 zostawiam rower, na wieszaku nieopodal torbę z rzeczami rowerowymi: kask, buty, skarpetki, ręcznik. I ruszamy do apartamentu. Zaraz, zaraz, apartamentu? Przecież pisałaś o hotelu... Pisałam, bo zarezerwowałam hotel dobre kilka miesięcy temu. Wygodny, ładny; piękny plan, za piękny. W środę (notabene dzień, w którym dowiaduję się, że dwa z zamówionych tydzień wcześniej trisuitów nie przyjdą, bo jednak nie ma ich w magazynie dystrybutora) dostaję telefon z booking.com, że niestety moja rezerwacja zostaje anulowana! Oficjalną wymówką jest zdemolowanie pokoju przez poprzednich klientów, nieoficjalnie prawdopodobnie nastąpił overbooking, czyli wynajęcie większej liczby pokojów niż rzeczywiście jest w hotelu, z założeniem, że statystycznie nie wszyscy klienci przyjadą... Na pocieszenie apartament, w którym koniec końców się zatrzymaliśmy miał piękny widok z balkonu.
takie śniadanie to ja rozumiem
Pobudka standardowo pół godziny przez budzikiem, po śniadaniu melduję się w T1 z bidonami z izotonikiem, godzina zero (9:00) zbliża się nieubłaganie. To znaczy, właściwie nie 9:00 - w triathlonie częsty jest tzw rolling start, czyli wypuszcza się co 10 sekund ośmioosobowe grupy, żeby ludzie się nazwzajem nie potopili (i tak ważny jest czas netto, liczony indywidualnie dzięki czipom, które przyczepiamy sobie do łydki). Najpierw pro mężczyzn, potem pro kobiety, następnie reszta według deklarowanego czasu skończenia części pływackiej.
tatuaż pierwsza klasa, trzymał się pięknie jeszcze cały poniedziałek
numer startowy też nie najgorszy!
Chwilę przed wbiegnięciem łapią mnie podniecenie i nerwy. Spoczynkowy puls mam 40, maksymalny 191, 170 to taki, który mogę wytrzymać przez pół godziny biegania, 165 zaś widzę jadąc chłopakom na kole 38 km/h, i to jest ciężko. Pięć osób przed startem (czyli 50 sekund, bo puszczają nas w grupach co 10 sekund, remember?) pulsometr pokazuje 120. Zero osób przed startem, pięć ślamazarnych kroków później - już 150! Wbiegam do wody, biegnę, dość długo jest płytko, praktycznie pierwsze sto metrów, do pierwszej bojki, potem próbuję delfinkować - obiektywnie dużo mi to nie daje, a tylko tracę siły, przez następne 50 metrów muszę uspokajać oddech i płynąć z głową nad wodą. Dopiero przy drugiej bojce jest w porządku i zaczynam normalnie płynąć - oddech do wody, co drugi ruch, co kilka rozglądnięcie się za następną żółtą bojką. Różnie z nią bywa, nie płynę idealnie po trasie, jestem umiarkowanie dobrym nawigatorem - czasem boja jest z lewej, czasem z prawej, ale wreszcie udaje się dopłynąć do mety. Wolontariusze podają ręce i pomagają wyjść z wody. Trochę idę, trochę truchtam do strefy zmian. Po drodze rozpinam piankę, ściągam okularki, czepek. Jestem. Pianka out, zakładam buty, kask, pasek z numerem startowym, wciągam żel i - po rower. Czas na moje ulubione. Gdyby w tym triathlonie nie było pływania i biegania, to byłby moim ulubionym sportem! Ach tak, to już jest i się nazywa czasówka! Było ekstra! Z racji słabego pływania ścigam się z takimi sobie kolarzami i przez całą drogę nikt mnie nie wyprzedza! To znaczy gwoli ścisłości jeden ktoś i to ze cztery razy, ale ja go pięć! Oczywiście nie jedziemy jedno za drugim - tu tak nie wolno, zawody są w konwencji bez draftingu, ale to że on tam gdzieś jest i że chcę być przed nim bardzo mnie mobilizowało. Jego zresztą też - uśmiechamy się i nawet chwilę rozmawiamy, w szczególności po całych zawodach, kiedy słyszę, że przeszarżował na rowerze i zemściło się, bo potem nie miał siły biec. Ja też nie miałam siły - raz że zmęczona po dwóch godzinach intensywnego wysiłku, dwa że od miesiąca biegałam tylko jeden raz (ta miłość do roweru...), trzy, że koszmarnie gorąco i słońce. Praktycznie cały czas walczę ze sobą, żeby się nie poddać, żeby nie odpuścić. Nie odpuściłam :-) Na mecie ktoś mi wiesza na szyi medal. Padam.

Czasowo wyglądało to tak:

  • pływanie - 1.5 km - 40:08
  • T1 - 6:43
  • rower - 40 km - 1:13:33
  • T2 - 2:56
  • bieg - 10 km - 55:51
czyli niecałe 3 godziny (2:59:10). Wystarczyło na miejsce 79/145 open kobiet, 24 w kategorii. Dlaczego właściwie wybrałam dystans olimpijski, a nie ćwiartkę Ironmana, gdzie jest mniej pływania? Żeby wyzwanie było większe! Czy planuję to powtarzać? Nie. Ale. Kto wie?
I did it!

niedziela, 10 czerwca 2018

[Kościerzyna] kaszubskie interwały międzybufetowe

Znowu weekend, więc znowu jemy! Tym razem na Kaszubach, za wikipedią: Kaszëbë abò Kaszëbskô (pòl. Kaszuby, pò łacëznie Cassubia, miem. Kaschubei) - òbénda nad sztrądã Bôłtu, part Pòmòrsczi dze żëją Kaszëbi (aùtochtoniczny Pòmòrzani). Tak, tak, popularna internetowa encyklopedia ma swoją kaszubską wersję językową - https://csb.wikipedia.org. Przyjeżdżamy w sobotę wieczorem do Kościerzyny i zaczynamy od tego, co lubimy najbardziej - jedzenia!
menu, że ślinka cieknie
Dziadówka
krem ziemniaczany, pyzy z okrasą
krem z buraka po kaszubsku
rosół z pieczonej kaczki
coś, czego nie pamiętam :(
ryba regionalnie, wyróżniona w konkursie na najlepsze regionalne danie
ale co to dokładnie było? ech, pamięć już nie ta...
Tak przygotowani zaczynamy w niedzielę Kaszebe Rundę, czyli nasz maratono-rajdo-wyścigo-coś. Dystanse są trzy: 65 km, 120 km i 200 km. Wybieramy średni (really? Pół Polski przejechać dla niecałych czterech godzin jeżdżenia? Bez sensu! Za rok się poprawimy!). Jest to przejazd specyficzny, bowiem co 15-20 km przy trasie stoją legendarne bufety, i czego w nich nie ma! W pierwszym jajecznica, naleśniki (ten z bólem serca odpuściliśmy, kolejka zapowiadała niewyjęte pół godziny stania, a my świeżo po śniadaniu), potem cieplutkie jeszcze gofry, paszteciki, ciasta, zupa pomidorowa, chleb ze smalcem, rogaliki, lody, placki ziemniaczane... Ślinka cieknie, co? To zapraszam za rok na Kaszuby. Poniżej trochę zdjęć, odsyłam też do blogu źródłowego, mojego najulubieńszego zresztą - Maćka Hopa i jego blogu rowerowego (uwaga, wciąga!): https://hopcycling.pl/kaszebe-runda-2017. To tam przeczytaliśmy po raz pierwszy o KR i tak długo śniły nam się te bufety po nocach, aż postanowiliśmy sprawdzić, co w trawie piszczy.
zaraz ruszamy!
do jedzenia - gotowi - start!
czasem las...
...czasem łąka...
...czasem bufet
kolejka na pół godziny stania, więc obeszliśmy się smakiem i ani
naleśników ani jajecznicy nie odhaczyliśmy...
... jedynie obfotografowaliśmy
drugiego nie odpuszczamy, gofry - pierwsza klasa
kaszubska gościnność - czym chata bogata
najedzeni i gotowi do dalszej drogi...
...i następnego bufetu
halo! za czym ta kolejka?
za tym
jadę!
jedziemy
i jedziemy
najsmutniejszy fragment trasy - wycięty las po horyzont
rano było trochę pochmurno, z upływem dnia pogoda robiła się
coraz bardziej fotogeniczna
co C. skwapliwie wykorzystywał
:-)