poniedziałek, 30 stycznia 2017

[Warszawa] orzeł z rybkami aka pilnuj męża gdy wyjeżdża...

...a konkretnie gdy się pakuje. Mój na przykład, wykorzystując chwilę mojej nieuwagi musiał spakować sobie do walizki mojego farta, a potem odlecieć o 6.05 do Amsterdamu lotem KLM1362. Wtedy nastały dwa dni apogeum pecha. Nie chcę marudzić, że zapomniałam na trzygodzinny trening soczewek i wody, że zwiał mi spod Leclerca 192 (przyjechał przed czasem, a torba z zakupami ciężka), ale o zdechniętym iPhonie muszę wspomnieć (i to dzień po tym, jak wykosztowałam się na ładowarkę do tego cudeńka, bo też ją popsułam / się popsuła).

Na dziś piekłam do pracy słodycze. Taki challenge - słowa kluczowe: mięta i rybki. Przygotowałam przepiękne muffinki i wstawiłam je zadowolona na noc do lodówki. Rano patrzę - jakieś oklapnięte, ale trudno, wziąć trzeba. Zapakowałam, wychodzę z domu i powoli, żeby za bardzo nimi nie trząść, idę do przystanku. I nagle - bum! - normalnie taka sytuacja, jakbym zsiadała z wyciągu... Szczęście, że dzielnie trzymałam brytfanki. Zastanawiam się tylko, czy świadczy to o moim znakomitym refleksie (pomyślałam, że lecę, muffinki są ważne, więc nie wolno ich puścić) czy wręcz przeciwnie (że nie dotarło do mnie, co się dzieje zanim nie siedziałam oszołomiona na lodzie)...

Czy tak będzie przez następne dziewięć dni?
miętowe rybki
EDIT: trzeciego dnia zaatakowało mnie potężne przeziębienie i przykuło do łóżka.

EDIT: czwartego dnia nie było lepiej i musiałam zrezygnować ze spinningu o poranku, treningu na siłowni po południu i spektaklu w teatrze wieczorem...

EDIT: piątego dnia chodziły za mną naleśniki. Pół godziny wybierałam tego jedynego z karty słodkiej, a następne pół godziny ze słonej. Dzwonię i - niestety, dziś Mały Książę nie dostarcza na wynos... No żesz!

EDIT: szóstego dnia z powodu awarii metra trasę Świętokrzyska - Imielin pokonywałam piećdziesiąt dwie minuty.

EDIT: siódmego dnia szczęście zaczęło wracać! Najpierw jakiś Amerykanin chciał mnie zaprosić na drinka, bo moje blond hair są takie glowing... A wieczorem udało się ani nie wywrócić we wściekle niewygodnych timberkach, ani nie zapomnieć kroków podczas występu na MEDSach (Mistrzostwa Egurrola Dance Studio).

Cukiereczki tańczą, Agustin patrzy :-)

piątek, 27 stycznia 2017

[Sztubaj] 6136 kilometrów

Q: To gdzie byliście na tych nartach?
A: W Sztubaju.
Q: Gdzie? W Dubaju?
A: Nie, na lodowcu Sztubaj, chociaż w Dubaju też pewnie mają stok.
Q: No, w galerii handlowej...
A: Ej, Piotrek, chodź pojedźmy na narty do Dubaju! No plis plis plis...

Tymczasem byliśmy nie w Dubaju, a 6136 km na północny-zachód... Wyjazd krótki, a obfitujący w nietrafione decyzje jak co najmniej tygodniowe mistrzostwa brydżowe. Najpierw źle wybraliśmy sklep na lotnisku w Monachium. Po wypełnieniu po brzegi koszyka na trzy kolejne śniadania - o zobacz, nutella bez oleju palmowego - papryki, pomidory, rzodkiewki, ogórki, jakie jeszcze wziąć warzywa? - ja chcę actimela, mamoooo - wino białe? różowe? może prosecco i aperol, ale nie, aperola nie ma, no dobra, to białe, ale nie wytrawne, i nie słodkie, i jeszcze odkręcane, zmierzaliśmy pewnie do kasy, kiedy pracownicy sklepu ramię w ramię z policjantami grzecznie kazali wszystkim klientom zostawić wózki tam, gdzie stoją i wyjść. Ech, znowu ktoś gdzieś zostawił plecak? Ponawiamy zakupy w drugim sklepie, tym razem zrównoleglamy wysiłki. W rezultacie kupujemy za dużo jogurtów, za dużo ogórków i - jak się okazuje dopiero w domu - w ogóle pieczywa...


W piątek pierwszy dzień szusowania. Mieszkamy w Krößbach i mimo, że wypożyczyliśmy samochód, postanawiamy pojechać skibusem. Żeby być na 8 przy gondolkach, przymierzamy się na kurs o 7.34. Pobudka 6.30. Jogurt, banan, szybko, szybko, spodnie narciarskie, zaraz, zaraz, najpierw termiczne, kominiarka, gogle, gotowa, zaraz, idę. Buty narciarskie i człap człap na przystanek. Dziesięć minut później i dwieście metrów dalej, na przystanku, okazuje się, że nie wzięłam żadnej karty - ale po co komu pieniądze? Za minutę autobus, znajomi mają więcej, dobra, decyzja - nie wracamy do apartamentu po euraski.


W autobusie pusto, cieszymy się dniem, pogodą, śniegiem, pierwszymi promykami słońca, buty cisną, ale zaraz nogi się przyzwyczają, będzie ekstra. Dojeżdżamy o 7.50. Pusto. Super, będą luzy na trasach. I w tym Intersporcie jakoś ciemno, świateł nie włączyli. Dziwne. Podchodzimy do wyciągu. Godzina otwarcia: 8.30. Przekleństwo stłumione w ustach, przecież jest z nami dziecko, czekamy cierpliwie. Wjeżdżamy na górę - tam w Intersporcie czekają nartki. Tylko gdzie ten Intersport? Nie ma i nie ma i nie ma - aha, jednak jest - za tą białą ścianą z tabliczką "otwarte od 9". To nie jest nasz dzień!

Wreszcie! Ja, on i śnieg...
Przez trzy dni jeździliśmy ile się dało, razem 150 kilometrów. To znaczy może nie do końca ile się dało. W sobotę o 16.00 (punkt!) pocałowaliśmy klamkę wyciąg w nos. Kiedy zbliża się czas zamknięcia wyciągów, tradycyjnie przechodzimy w tryb "ino szybciej". Sprawdziliśmy - ostatnio tą trasą zjechaliśmy w 3 minuty 40 sekund. Wyciąg wjeżdża na górę siedem minut. Powinniśmy zdążyć zjechać jeszcze raz. Na górze jesteśmy 15.57. Jadę pierwsza, na złamanie karku, byle dalej. Na dole jestem o 16 i skręcam na rozwidleniu do wyciągów w prawo. Niestety, zamknięte (jak w austriackim zegarku!). Ten na lewo jeszcze otwarty, ale pod górę, kiedy się tam dowlokłam, już zamknęli (a mogło być te dwa kilometry sto metrów więcej na liczniku!)
self explaining picture
Powrót do najspokojniejszych też nie należał. Wyjechaliśmy po 15, samolot odlatywał o 19.10, mapsy mówiły dwie godziny. Niestety - tu korek, tam korek, i mimo że jechaliśmy z nawigacją, na parkingu na lotnisku byliśmy około 18.22. Szybkie pakowanie (my prosto z nart, pamiętacie?), bieg przez lotnisko - najpierw przez strefę zakupowo-wypożyczlaniano-samochodową, potem ogromne patio i wreszcie stanowiska. Lufthansa, Lufthansa, gdzie jest Lufthansa? Na górze! Schody ruchome, rozglądamy się, mnóstwo stanowisk, które nasze? Bierzemy pierwsze z brzegu, big family, trochę ciężko podejść, bo przy samym kontuarze stoi papierowa drabina z rysunkami słonia. Podaję paszporty i zerkam na zegarek - 18.29, uff zdążyliśmy, z wywieszonymi językami, ale zawsze. Pani niewzruszona patrzy, kiedy odlatuje nasz samolot i kwituje "you are on time"...
Moja ulubiona. Niby niebieska, ale stroma, szeroka, z długim 
wypłaszczeniem na dole. Zegarek pokazał 74.1km/h.
Tu rozpędzić się było duużo trudniej. Króciutki kawałek. Z górki na
pazurki dało 60.9km/h. Piotrkowi 61.5. Ale już to ustaliliśmy -
cięższemu łatwiej, bo Ziemia go bardziej lubi...
Na koniec słowo o jedzeniu, no bo jak można napisać ciekawy post i żeby nie było o jedzeniu? Jakiś oksymoron. A jedzenie na stokach w Austrii jest bajeczne. Serwują moje dwie ulubione potrawy: Kaiserschmarrn (takie jakby smażone racuszki z musem jabłkowym) i Germknödel mit Vanillesoße - taka kluska na parze w sosie waniliowym, posypana makiem. Mmm.
Kaiserschmarrn, w tle Germknödel mit Vanillesoße

wtorek, 3 stycznia 2017

[Warszawa] wyglądam przez okno, na oczach mam sen

Śniadanie, smalltalk w pracy. Cześć, co słychać? Jak sylwester? A dobrze, a znajomi, a planszówki, a szampan, a u Ciebie? A spoko, psy nas zamknęły na balkonie. Nadstawiam uszu - psy? Na balkonie? Czy ja jeszcze odsypiam mojego sylwestra?

Otóż nie. Było tak: M. wyszedł ze znajomymi na balkon oglądać fajerwerki. W domu zostały dwa zdezorientowane psy - nie dość, że dom nieznany, że państwo za jakąś szybą, to na niebie jeszcze tak kolorowo i to ciągłe bum - buuum - bum. Nic dziwnego, że próbowały sprawdzonego sposobu na odstresowanie - podskoków przeplatanych szczekaniem. Pech, że pysk popchnął klamkę i uwięził M. ze znajomymi na dworzu (nie pytałam, ale podejrzewam, że nie zakładali dwóch warstw odzieży termicznej i ciepłego sweterka przed wyjściem na dwór - przecież tylko na chwilę...). Nie bardzo pomagały prośby ("kochany pieseczku, otwórz proszę, dam ci miseczkę smakołyków") ani przekupstwa ("dwie godziny spaceru codziennie! No dobrze, trzy!") ani groźby ("otwieraj natychmiast, bo nie będzie mięsnych kosteczek przez dwa tygodnie"), psy drzwi otworzyć nie chciały. M. łapie za telefon i dzwoni do współlokatora, który nowy rok witał na drugim końcu Warszawy. Przedstawia się znamiennie: "cześć, to ja. To co powiem zaraz to naprawdę, to nie żarty. Wsiadaj natychmiast w taksówkę i jedź do domu, bo...". M. nie zdążył dokończyć. W tym momencie jeden z psów w szale naśmiewania się z panów, co się dali zamknąć na balkonie, trącił klamkę i wypuścił z pułapki nieźle zmarzniętych bohaterów.

Wobec rozmiaru szczęścia, które spotkało ich w Nowy Rok, nikt nie martwił się przypalonymi zapiekankami, które włożyli tylko na chwilkę do piekarnika, wychodząc na balkon...

Wszystkiego ciasteczkowego w Nowym Roku!

znalezione w internetach