Czwartek. Wchodzę na gazetę, wielkim fontem krzyczy do mnie tytuł "zagrożenie powodziowe w Gdańsku". Niedobrze, to może nie być taki fajny wyjazd, ale sprawdzam prognozę pogody - nie pada!, i jak się okaże to będzie jeden z najładniejszych weekendów w Trójmieście w te wakacje.
Zaczynamy od pewnego falstartu. Bilety na pociąg kupiłam miesiąc temu, w pierwszych chwilach, kiedy były dostępne, po konsultacji - przy większym stole w wagonie bezprzedziałowym. Niestety. PKP z jakiegoś powodu sprzedaje przy trzech biletach nie trzy przy jednym stole, ale trzy jeden obok siebie, czyli jeden przy jednym stole, dwa przy drugim. No nic, może później będzie lepiej...
Dojeżdżamy do Gdyni o czasie, idziemy do mieszkania, które wynajęliśmy na dwie noce i - wcale nie jest lepiej. Mieszkanie jest duże, przestronne; ma jednak tę wadę, że składa się na nie mała liczba oddzielnych zamykanych pomieszczeń. Jest duży pokój z dwoma podwójnymi szerokimi łóżkami, oddzielonymi ścianką. Jest też przykuchenny salon z dużą rozkładaną sofą. No cóż, inaczej sobie to wyobrażałam (może wystarczyło doczytać...).
 |
diabelski |
 |
bar Pomorza |
W piątek idziemy jeszcze na spacer po Gdyni - sprawdzamy Świętojańską po zmroku, pięknie oświetlony diabelski młyn w porcie, testujemy restaurację "Good Morning, Vietnam", idziemy spać - w końcu trzeba wstać dość rano, żeby przywitać się z morzem porannym joggingiem. Po nim pierwszy przystanek to Muzeum Emigracji - ładne, nowoczesne, ciekawe, uporządkowane. Sposób eksponowania atrakcyjnością przypomina Polin, ale ilość materiału nie przytłacza.
 |
z ciekawostek o Transatlantykach:
czar statkowy - "zegary cofane są w ciągu sześciu dni o jedną godzinę na
dobę - w okresie podróży na zachód, natomiast w drodze na wschód
przesuwa się zegary o tę samą ilość godzin naprzód. Przesunięcia zegarów
dokonuje się o północy, a pasażerowie informowani są o tym przez
głośniki oraz wywieszki na tablicach." |
 |
akcent rodzinny. Rok 1880, pociąg z Oświęcimia
do Czechowic jedzie 34 minuty. |
Niestety nie mamy za dużo czasu na wczytanie się we wszystkie opowieści emigrantów, obejrzenie zgromadzonych zdjęć i eksponatów - grafik przewiduje Kulinarną Świętojańską. Wzdłuż głównej ulicy miasta rozstawiły się foodtracki, a o 12.35 startuje ciekawa konkurencja - bieg kelnerów. Po fakcie nie umiem przypomnieć sobie, jak wyobrażałam sobie ten bieg, ale na pewno nie tak :) Przeczytałam, że to powrót do korzeni, że przed wojną organizowano takie zawody, gdzie kelnerzy dostawali tacę i coś na tacy i mieli biec i nie zgubić tego, co niosą. Brzmi nieźle, prawda? Rzeczywistość, no cóż, rozczarowała. Nie mówię o tym, że frekwencja mała, bo nikt się nie spodziewał tłumów. Mówię o organizacji - kelnerzy biegli wśród tłumu ludzi kupujących swoje burgery czy rozkoszujących się lodami [których było tylu, ilu czekających na peronie na metro w godzinach szczytu], bez ostrzeżenia lawirowali między pieszymi, z tacą z *otwartą* butelką *czerwonego* wina. Tak, to czego można się spodziewać wydarzyło się. I to nie raz. Na szczęście nie byliśmy blisko.
 |
kelnerzy... niezły absurd! |
Następny punkt to piętnastokilometrowy spacer do Sopotu - najpierw nadmorską promenadą, potem plażą, znów promenadą i parkiem. Miły, relaksujący, prawie że tylko my i szum morza. No i może kilka parawanów :)
 |
Gdynia |
 |
Gdynia -> Sopot |
 |
Gdynia -> Sopot |
Wieczorem escape room (#1 w Gdyni według lockme.pl) - wydostaliśmy się siedem minut przed upływem magicznej bariery jednej godziny, niestety nie bez podpowiedzi. Potem kolacja i spać - zbierać siły na kolejny dzień, który znów zaczynamy od nadmorskiego joggingu, a kontynuujemy spacerem po Gdańsku. Tam trwa właśnie Jarmark Dominikański, czyli wielki zlot sprzedawców dóbr wszelakich, więc jest niemożebnie dużo ludzi. I mówiąc wszelakich, mam na myśli wszelakich - są nie tylko wisiorki, kubki, torebki, bo to jest zawsze i wszędzie. Są płyty gramofonowe, noże do krojenia warzyw ostre jak brzytwa, oscypki, pseudofutra jak z niedźwiedzia, ciepłe pączki, stare monety kolekcjonerskie, fotele, bibeloty, używane lalki, wina z polskich owoców (nie winogron)... Czego tu
nie ma?
Jest też "gra miejska". W czterech punktach Starego Miasta zbiera się pieczątki (najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie o Gdańsku, ale dostaje się drugą szansę; i trzecią; i czwartą...), pieczątki tworzą hasło, hasło wymienia się na fant-nagrodę. My wygraliśmy frisbee.
Ostatnią atrakcją w Gdańsku (ale nie ostatnią atrakcją weekendu!) było zwiedzanie statku - Sołdka, pierwszego statku całkowicie zbudowanego w Polsce po wojnie. Sołdek, imienia Stanisław, był podówczas przodownikiem pracy w stoczni. Matką chrzestną statku została żona, Helena. Na statku jest w ogóle spora i ciekawa wystawa dotycząca matek chrzestnych i samego obrzędu chrzczenia.
 |
szyjka butelki z chrztu statku |
 |
niemalowana deszczułka do odpukiwania złych zauroczeń (!) |
 |
nie tylko Helena |
I to był prawie koniec miłego i pełnego wrażeń weekendu. Idziemy na dworzec, na peronie spotykamy kolegę z pracy ze znajomymi (swoją drogą niesamowicie prześladują nas ci ludzie z pracy na wakacjach ;) co i rusz kogoś spotykamy!). Pociąg trochę się spóźnia, wreszcie wjeżdża na stację, ładujemy się do środka i kierujemy do naszych trzech świetnych miejsc przy dużym stole (dwóch dużych stołach) i tam spotykamy kolegę z pracy! A dokładniej kolegę z pracy, jego trzech znajomych i jakiś rodziców z małym dzieckiem. Razem siedem osób na osiem miejsc, no i jeszcze my, czyli dziesięć. Dziwne. Jedna z koleżanek mówi, że ona ma miejsce w innym wagonie, ale miała nadzieję, że nikt się nie dosiądzie. Świetnie, zostaje dziewięć osób. Nadal za dużo, ale trochę lepiej :) Po kilku rundach pytań i wzajemnych przekrzykiwań się, dowiadujemy się, że Staszek i mama dziecka mają ten sam numer miejsca - 52 (?!?!!?!) i generalnie oni nie siedzą wszyscy na swoich miejscach, bo i jedna, i druga grupa ma trzy miejsca obok siebie, a nie przy stole. Wołamy konduktora, on potwierdza, że oba bilety są ważne, nie umie jednak wytłumaczyć, jak oba mogły być wystawione na ten sam fotel. Nie może też przydzielić nikomu nowego biletu, bo ponoć wszystkie miejscówki w całym pociągu są wykorzystane. No trudno, tymczasowo Piotrek siada ze znajomym, a ja z bratem na wolnych dwóch miejscach obok siebie (dla brata lepiej, bo długonożny) i mimo rzekomego wyprzedania wszystkich miejscówek nikt nas nie niepokoi do samej Warszawy.
Taki konduktor to ma swoją drogą klawe życie. Nasz zagmatwany case to był dopiero początek. Scenka kolejna. Podchodzi pan i nad głową pani trzymającej na rękach psa pyta, czy właściwie można podróżować z psem, bo on śmierdzi. Scenka druga. Pani siedzi, pan podchodzi - "przepraszam, pani zajęła moje miejsce" - "nie, to moje" - "ale ja mam bilet" - "ja też, o tu, proszę zobaczyć" - "ale to nie na dziś, dziś jest 30" - "nie, 31" - "nie, 30"... Scenka trzecia. Student, który zaczął 26. rok życia kłóci się, że może jeszcze jeździć na ulgowych biletach - no bo miał 26. urodziny, czyli dopiero zaczął, ale nie skończył 26. roku życia. Pan konduktor tłumaczy, że do pierwszych urodzin leci pierwszy rok życia, a nie zerowy... No i jeszcze Prabuty. Tu zatrzymaliśmy się nieplanowo, żeby zabrać ludzi z jakiegoś poprzedniego Intercity, bo pociąg się popsuł i peron pełen ludzi. Ani chwili odpoczynku ;)