Podróżnicza historia pisze zaskakujące scenariusze - gdy osiem lat temu pewnego ciepłego lipcowego dnia wyjeżdżałam z Poiany Brasov ze złotym medalem mistrzostw Europy Juniorek, nie spodziewałam się, że jeszcze do tego miejsca wrócę. Bo po co? Na nartach nie jeździłam (inna ja!), po górach nie chodziłam (inna ja!!), ani już na pewno nie jeździłam po nich rowerami (inna ja!!!). Więcej powodów, żeby w to miejsce przyjechać nie znam. A jednak! Zaczęłam pracę w firmie, która co roku wysyła nas na kilkudniowe wycieczki integracyjne i w tym roku wybór padł na Rumunię i Poianę właśnie. Jak już przemyciłam w poprzednich zdaniach, to mały urokliwy górski kurort z niezłą jak na Rumunię infrastrukturą narciarską (dwie gondolki, krzesełka, 20 kilometrów tras, dużo dobrych hoteli, także ze spa, idealnych na après ski). Offsite trwał trzy dni (środa - piątek) i jak na to, że były to trzy pełne dni (wylot w środę o 8, powrót w piątek o 20) widzieliśmy mało (no dobrze, może mamy trochę inne standardy intensywności wyjazdów - TODO: wkleić link o zwiedzaniu Luksemburga).
Przylecieliśmy do Bukaresztu, gdzie powitały nas korki. A właściwie KORKI albo i * K - O - R - K - I *. 12 km od lotniska do miasta jechaliśmy dobrze ponad godzinę. To uszczupliło czas przewidziany na snucie się mieście, ale i tak trochę udało się coś zobaczyć - wybraliśmy wariant rowerowy i
grę miejską. W dziesięcioosobowej grupie dostaliśmy mapę i poruszaliśmy się od punktu A do B w poszukiwaniu jajek z niespodzianką (niestety jajek i bez czekolady i bez niespodzianki; były tylko te plastikowe charakterystyczne pudełeczka) - wskazówką, gdzie szukać następnych. Było to trochę infantylne. Gry miejskie, wszelkiego rodzaju podchody uwielbiam, ale tutaj wszystkie punkty zaznaczono wcześniej na mapie i o dziwo jechaliśmy z A do B, z B do C, z C do… mam kontynuować? Jajka służyły tylko za dziwny ozdobnik… Mimo to zobaczyliśmy kilka głównych atrakcji stolicy, w tym oczywiście niezwykły budynek parlamentu, który notabene w zeszłorocznym plebiscycie wygrał zarówno w kategorii
najładniejszy budynek w Bukareszcie, jak i
najbrzydszy budynek w Bukareszcie.
 |
Parlament. Łączna powierzchnia 830 000 m^2 |
Widzieliśmy też słynne okno, z którego przemawiał do ludu Ceausescu, poczuliśmy atmosferę starego miasta, przejechaliśmy się jednym z głównych bulwarów, wzdłuż którego biegnie jedna z nielicznych ścieżek rowerowych w mieście (poza tym kawałkiem, jeździliśmy chodnikami; katorga; Bukareszt to w ogóle miasto samochodowe - nie widzi się rowerów, motocykli, hulajnóg, deskorolek, rolek - tylko samochody, dużo samochodów) i to by było na tyle. Teraz na lunch na pierwsze spotkanie z tradycyjną kuchnią (pasta z fasoli, czyli fasole batuta, i kurczak po transylwańsku z kiszoną kapustą). Potem przejazd do Braszowa (3 godziny), kolacja i właściwie czas spać - trzeba pozwolić organizmowi zregenerować się przed trudnym dniem.
Bo czwartek był trudny - przynajmniej dla tych, którzy zrezygnowali z pieszych wycieczek górskich, tudzież raftingu czy zwiedzania miasta i postawili na rowery górskie (pisałam coś o innej ja?)! Zrobiliśmy nieduży dystans, bo zaledwie 30 kilometrów, nadrobiliśmy za to przewyższeniem - tu 1200 metrów wygląda już bardziej imponująco (planujemy więcej w wypadzie rowerowym na przełomie października i listopada, stay tuned, ale póki co to moje #1 albo #2 w podjeżdżaniu). Droga była różna - najpierw z Poiany wjechaliśmy około 500 metrów dość ciężką trasą - ciężką, bo kamienistą i dość ostrą, więc miejscami traciliśmy zupełnie przyczepność i około 25% czasu rowery wprowadzaliśmy, ale myślę, że i tak radziłam sobie na tle grupy lepiej niż gorzej :-) Potem downhill i tu - no cóż - nie było zbyt różowo, właściwie to uczciwie mówiąc, nie było nikogo, u kogo byłoby jeszcze mniej różowo. Gubiłam się, na początku nie mając ani techniki ani odwagi, trochę rower prowadziłam, dużo czasu jechałam też z przewodnikiem, który co chwila udzielał wskazówek i myślę, że czegoś mnie nauczył i na koniec było już naprawdę nieźle. Ale co grupa musiała się wyczekać, to moje ;)
 |
nasze wyścigówki, ze dwa razy cięższe od domowych kochanych szos... |
Zjechaliśmy do Braszowa (około 600 metrów poniżej Poiany), gdzie zatrzymaliśmy się na rynku na dwadzieścia minut - herbata, kołacz, toaleta, mini zwiedzanie. Tak, to jest ten sam rynek, na którym piłyśmy osiem lat temu szampana :)
 |
jak w Hollywood! |
Dziś na szampana nie było okoliczności, w końcu my zmotoryzowani i jeszcze czas goni - w drogę, pod górę. Pod górę, czyli w tym kierunku, w którym szło mi zdecydowanie lepiej. Na tyle, że nawet doczekałam się komplementu od męża - a właściwie trzech (pięciu, jakby liczyć komplement przy obcych podwójnie!). Zapisuję, bo nie jest to częsta sytuacja, oj nie ;)
Wieczorem prywatne zwiedzanie najsłynniejszego zamku w Rumunii - legendarnej siedziby Drakuli, która w rzeczywistości z samym Drakulą za dużo wspólnego nie ma. Nie ma też nawet nic wspólnego z Drakulem, ojcem Drakuli. Ot jakiś taki zamek w mieście Bran w Transylwanii / Siedmiogrodzie, który nawet nie to, że posłużył Stokerowi za inspirację, bo ten nigdy w Rumunii nie był.
 |
zapomnieliśmy wziąć czosnku na zwiedzanie, ale na szczęście nie był potrzebny |
W piątek po śniadaniu już jesteśmy w drodze powrotnej do Bukaresztu - do wyboru wizyta w wodnym parku albo zwiedzanie zamku Peleș.
 |
castelul Peleș |
Potem obiad w urokliwej tradycyjnej restauracji, gdzie “nie chcem, ale muszem” spróbować lokalnej bomby kalorycznej (no nie wypadało odmówić, prawda? To niegrzecznie jest, niekulturalne…)
 |
papanasi - mały pączuś na dużym pączku |
Myślisz “wiem, co dalej; teraz na lotnisko i do domu”? A nie, bo psikus, surprise, surprise, zostajemy na weekend w Bukareszcie i odtąd to miasto kojarzyć mi się będzie z tylko jednym słowem:
deszcz. W sobotę o 11, po poranku, kiedy prognoza mówiła
95% szans opadów mamy już najlepszą prognozę za sobą - dalej jest tylko
100% deszczowo… I faktycznie pada, leje, mży, znów pada, znów leje… Po godzinie snucia się po mieście obieramy kierunek H&M i kupujemy dwa parasole i pięciopak suchych skarpetek. Łazimy dalej, jak to my, ale z mniejszym wigorem i ostatecznie z dużo mniejszym kilometrażem niż zakładaliśmy. Szukamy też atrakcji indoor. Idziemy na przepyszny obiad do restauracji wysoko ocenianej na Trip Advisorze (najlepsze krewetki ever! jedne z najlepszych zup-kremów ever! i jedna z najlepszych tart morelowych ever!). Próbujemy wejść do cerkwii - niestety, tu ślub, tam chrzest, tu nabożeństwo, tu znów ślub… Zaglądamy tylko przez uchylone, czasem przeszklone drzwi do nie dość, że pięknego, to jeszcze suchego i ciepłego środka, i idziemy dalej. Zwiedzamy muzeum… kiczu (!). Dużo eksponatów cygańskich, religijnych, wampirystycznych. Są skarpetki w sandałach, są elektryczne kominki, są fluoroscencyjne krzyże-lampki, są i figurki ryb, które z jakiegoś powodu kładzie się w Rumunii na telewizorach…
 |
kicz |
Na zakończenie uciekamy jeszcze z tematycznego escape roomu (“Sekrety Drakuli”), gdzie żeby się wydostać, trzeba w ostatnim kroku wbić w serce kołek wampirowi.
 |
nie jestem wampirem! mnie nie trzeba kołka wbijać... |
Aha, z ciekawostek fonetyczno-kulinarnych. W Rumunii dużo słów kończy się na “ul” - kardul (bilet), teatrul, trenul (pociąg). Dobra ich, ale kiedy do takiego zwiewnego i lekkiego słowa jak “atelier” dodają ul, to nawet nie pomaga, że jest to atelierul de tarta…
 |
atelierul |