wtorek, 31 października 2017

[Benidorm] 53% Mount Everestu już za nami!

Obieżysmak przyznaje samokrytycznie, że trochę zapuścił się w relacjach :-) Jesteśmy czwarty dzień na rowerowym objeździe okolic Alicante, a jeszcze na blogu ani postu o tym! Moim jedynym usprawiedliwieniem była konieczność nadrobienia zaległego city breaka do Vancouver. Ale to się wydarzyło, a dzisiaj przecież taki piękny dzień - z tego miejsca składamy najserdeczniejsze życzenia Najwierniejszej Czytelniczce!

A u nas? Rowery, rowery, rowery... Podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, podjazd, podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, zjazd, podjazd i jakoś się kręci! Rowery wypożyczyliśmy na siedem dni - trzy pierwsze i ostatnie mają być konkretne, środkowy - czwarty (dzisiaj) dzień odpoczynku. Jak nam wyszło - osądźcie sami. Mieszkamy w hotelu Corona del Mar w Benidormie - zaraz przy samym morzu, co ma tę wielką zaletę, że każda wycieczka kończy się miłym zjazdem, a nie na przykład stumetrowym podjazdem. Zmęczone mięśnie są bardzo wdzięczne za ten wybór, oj są :-)
bagaż N. - same potrzebne rzeczy na tygodniowy urlop

Wycieczka pierwsza

Dzień pierwszy - rozruch, bo zanim wstaliśmy po pięciu godzinach snu, żeby odlecieć z Okęcia o 6.05, zanim dolecieliśmy przed 10 do Alicante, pojechaliśmy autobusem do Benidormu, poszliśmy na prowizoryczny lunch (churros con chocolate na wynos i siup na plażę), znaleźliśmy hotel, przebraliśmy się w basenowej szatni, wstąpiliśmy do marketu kupić izotonik i banany, dotarliśmy do tramwaju, dojechaliśmy do wypożyczalni rowerów, poprzykręcaliśmy pedały i takie tam, to nagle - ni z tego ni z owego zrobiła się 15. Ale rekonesans udało się zrobić - 55 km i 998 m przewyższenia (tu to ten drugi parametr decyduje o jakości wycieczki i cierpieniu jej towarzyszącemu). Przeżyć to razem z nami najlepiej pod tym linkiem: https://www.relive.cc/view/e1024675370, a kilka zdjęć poniżej:
lunch na wynos; jak ja się stęskniłam za churrosami!
najbliżej plaży jak dotąd
pierwsze podjazdy za płoty
La Nucia
El Castell de Guadalest

Wycieczka druga

Drugi dzień to klasyczny wjazd na Coll de Rates - to jest TEN wjazd, który trzeba odhaczyć będąc na Costa Blance. Wybieramy wersję łatwiejszą - zgodnie ze wskazówkami zegara - ale też z punktu widzenia naszego startu sensowniejszą. Zobaczymy, jak będzie nam szło i czy zakończymy na rowerach (tak się stanie) i domkniemy pętlę czy ostatnie małe kilkadziesiąt nieciekawych kilometrów pokonamy tramwajo-pociągiem. Na razie wjeżdżamy do kolejnych miasteczek - są to La Nucia, Callosa d'en Sarria, Bollula, Tarbena... Tu osiągamy najwyższy punkt Coll de Rates (625 m npm), co uczciliśmy lunchem w jedynej dostępnej knajpce. Prawdę mówiąc spodziewałam się przed nią tłumu rowerów, a przy stolikach głodnych kolarzy, uzupełniających mocno przed chwilą uszczuplone zapasy energetyczne. Zamiast tego - duży parking pełny samochodów i ogradzający restaurację mur ze znakiem proszącym o zostawienie jednośladów poza terenem restauracji. Uch, cóż za obyczaje! Na Coll de Rates? Seriously? Rowery zostawiamy, szybko wciągamy trochę węglowodanów przy stoliku w ogródku (raz, że stąd widać nasze bicicletas, dwa, że w środku taka impreza - gra gitara, ludzie się bawią, harmider, piosenki, śpiew - że wolnych miejsc nie ma) i dalej w drogę - zanim jednak zjedziemy nad morze, jeszcze taki drobiazg, trzykilometrowa odnoga. Pikuś. Tyle że na tych trzech kilometrach jest 300 metrów podjazdu (średnio 10% nachylenia) - na Stravie królem tego segmentu jest Kwiato, któremu ten odcinek zajął 11 minut (JEDENAŚCIE). Mnie około pół godziny, ale było warto [nieczęsto mam okazję pojechać trasę, który kiedyś przejechał kolarz tej klasy. No dobra, nigdy jeszcze nie miałam]. Potem jest już długo miło - w dół, w dół, w dół, w dół, w dół, w dół aż do Calpe, gdzie decydujemy się nie wsiadać do tramwaju, a pojechać do domu rowerem. Łącznie zapisujemy w dzienniczku 99 km i 1788 wzrostu wysokości. Wizualizacja tutaj:
https://www.relive.cc/view/e1025170827.
Polop, widok na wschód
Polop, widok na zachód
przerwa na banana; a może na ciacho albo batonika? Już nie pamiętam.
podjazd, powoli jak żółw ociężale (to o mnie ;))
szczyt Coll de Rates - 625 m npm
posiłek po wysiłku smakuje najlepiej.
Lokalny przysmak z jagnięciny, Piotrek poradził sobie z tym talerzem dość
bezproblemowo (chociaż potem marudził, że ciężko mu się wjeżdża pod górę).
Coll de Rates
zaraz za Coll de Rates - droga na 3000 m / 300 m
dość niesamowita, kilkadziesiąt metrów szutrówki i metamorfoza w piękny
asfalt. Niczym larwa rozwijająca się w kolorowego motyla ;)
3000/300

Wycieczka trzecia

Najtrudniejsza jak na razie. Żeby oszczędzić na czasie i ominąć nudny kawałek, jedziemy tramwajem do Alicante i ruszamy stamtąd. Zanim dojechaliśmy do dania głównego, kilka przystawek - pierwszy podjazd do Xixony (450 m npm), po drodze odnoga i dodatkowe 200 metrów do wejścia do jakiś jaskiń (wprawdzie i tak byśmy ich nie zwiedzali, bo nie ma co zrobić z rowerami, a chodzenie w butach kolarskich przypomina trochę moją walkę o życie w butach narciarskich; ale gwoli ścisłości - ostatnich 40 metrów nie podjechaliśmy, bo drogę zagradzał szlaban), podjazd do Tibi (520 m npm), dodatkowy podjazd w Tibi (520 - 720 - 520), podjazd do Castalli (650) i tam - tam wreszcie - podjazd do Xorret de Cati. Z 650 na 1100. Na niecałych 4 kilometrach. Tu w tym roku rozgrywała się końcówka jednego z etapów La Vuelty - wjeżdżało się na Xorret i potem zjeżdżało symetryczną trasą na metę. Majka był wtedy trzeci. Pamiętam, że oglądaliśmy ten etap z odtworzenia wieczorem na Eurosporcie i emocjonowaliśmy się, czy wygra, czy nie wygra, a teraz mogliśmy ten finisz sami pojechać. Było - uch - ciężko. Momentami nachylenie osiągało 20% i to były te momenty, kiedy naprawdę mogłam poczuć, że piekło nie jest wybrukowane dobrymi chęciami, a dwudziestoprocentowymi podjazdami. One... bolą. Mięśnie pieką, jedzie się zygzakiem, a licznik pokazuje marne 6 km/h. Szosa cała pozapisywana kredą - "Gracias Contador", "Vamos", "♥ Alberto" albo też po prostu "Tim", "Froome",  "Aru". Mogliby tu oprócz tego, jakieś opowiadanie napisać albo ważne fakty z historii Hiszpanii - bo przy tym tempie każdy napis czyta się po trzy razy... Po powrocie do hotelu od razu wyszukaliśmy ten etap Vuelty na YouTubie i teraz oglądało się jakoś inaczej - "o zobacz, pamiętam ten napis", "tu robiliśmy zdjęcia", "tu odpoczywaliśmy" i tak dalej... Relive: https://www.relive.cc/view/e1025564352. Statystyki dnia trzeciego: 103 km i 1970 m przewyższenia. Razem mamy już 260 km / 4756 m.
przedsmak: przed
przedsmak: w trakcie
przedsmak: po
20% to nie przelewki
!Gracias, Contador!
!gracias, my!
jedyny minus Xorret to konieczność rezygnacji z lunchu (na oba nie starczyło
czasu, a być przy Xorret i nie wjechać na Xorret nie mieściło nam się
w głowach...) - musiały wystarczyć banany, batoniki i empanadas na wynos

Wycieczka czwarta

Jak wyglądał rest day? O tym już w następnym odcinku!

niedziela, 29 października 2017

[Vancouver] ETA zawsze stresująca!

W dzisiejszych czasach w korporacjach używa się dużo skrótowców - jednym z nich jest ETA, od angielskiego Estimated Time of Arrival, co oznaczy ni mniej ni więcej oczekiwany czas zakończenia jakiegoś zadania. Jest to termin dość stresujący, szczególnie kiedy niepocieszony szef po raz kolejny dopytuje, jaka ETA, jaka ETA, jaka ETA, i dlaczego tak późno. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na ten sam skrót natknęliśmy się na amerykańskim lotnisku. A było tak. W Seattle (pięciodniowa podróż służbowa) jesteśmy 80 minut przed odlotem samolotu. Podchodzimy odprawić się do kontuaru linii lotniczych Air Canada i słyszymy pytanie o wizę. Na razie zupełnie niezestresowani tłumaczymy, że nie trzeba, że paszport biometryczny, że bez wizy. Aha, aha, a to może macie państwo etę? Teraz zatrzymał się czas - eeettttęęęę? Że eeee? A co to jest, pytamy, i słyszymy, że elektroniczny dokument uprawniający do wjazdu do Kanady (electronic travel authorization), wypełnia się online, na takiej i takiej stronie, płatne siedem dolarów kanadyjskich, a email potwierdzający przyznanie zazwyczaj przychodzi po 20 minutach. Uch, z oczami wielkości spodków patrzymy na zegarek - jest na styk. A ten formularz taki trudny, pytanie za pytaniem, czas goni. Wreszcie koniec, przelew, podsumowanie - "Państwa prośba zostanie rozpatrzona w ciągu 72 godzin". Że ilu?! Ała...

Na szczęście po kilku chwilach przychodzi powiadomienie o nowym emailu, ETA przyznana, możemy znów spróbować się odprawić; ciekawe, o jakim dokumencie zapomnieliśmy tym razem... Okazuje się, że żadnym, ale w międzyczasie pani zdążyła się dowiedzieć, że nasz samolot został odwołany i lecimy następnym trochę ponad dwie godziny później. Świetnie, zawsze chciałam spędzić piątkowy wieczór na lotnisku! Nie dość, jeszcze ten przełożony samolot się opóźnia. Zresztą, to i tak ciekawy lot, bo najpierw 15 minut kołowania na lotnisku w Seattle, potem 27 minut lotu, a potem 15 minut kołowania na lotnisku w Vancouver. Start i lądowanie, chociaż jeszcze pan steward zdążył się przebiec z butelką wody i kubeczkami, a więc poczęstunek był ;)

Do hotelu docieramy dopiero w sobotę, bo wskazówka na zegarku zdążyła już minąć północ. Na zwiedzanie miasta mamy dwa i pół dnia. W sobotę pochmurno, ale dzielnie idziemy na spacer - robimy niecałe 18 kilometrów po Yaletown, Gastown, Chinatown... Potem spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką rodziców - wspólna kolacja, nadrabianie lat.
sobota: osiemnaście
tradycyjne śniadanie amerykańskie - ziemniaczki pieczone, tost, jajko
w koszulce na awokado. Mniam. 
panowie z piaskownicy
zegar parowy - jedna z głównych atrakcji Gastown
panorama Downtown (takiego kanadyjskiego Manhattanu)
Chinatown.
Chinatown. Parowa bułeczka ze słodką pastą z czerwonej fasoli. Niezłe!
Chinatown. Park chiński.
przedmieścia Vancouver. Port. Do kupienia świeże
łososie, cztery odmiany Wstępujemy na rybkę - wszystkie w opcji "fish &
chips", czyli ten piękny, pyszny, cudowny łosoś smażony na głębokim
tłuszczu w obrzydliwej tłustej panierce. Ameryko, dlaczego to robisz?!
W niedzielę dużo ładniej - niebo niebieskie, chmur brak, słońce. Najpierw jedziemy na kampus Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej, tam odwiedzamy muzeum antropologiczne. Idziemy też na festiwal jabłek, gdzie można kupić różne odmiany na kilogramy, a także drzewka, szarlotki, ciastka jabłkowe, jabłka w czekoladzie, popcorn jabłkowy, spróbować cydru, zobaczyć kilkadziesiąt odmian jabłek pod jednym namiotem, a także wziąć udział w degustacji tychże. Gdy już nie możemy patrzeć na jabłka, jedziemy do Downtown, gdzie wstępujemy na lody do pierwszego nie-Włocha, który (w 2012) wygrał mistrzostwa świata w robieniu lodów (pycha!), oglądamy lądujące i startujące hydroplany, spacerujemy po Parku Stanleya. Ta wycieczka dodała nam 25 km do licznika.
niedziela. Część pierwsza: siedem.
niedziela, śniadanie - muffinka dyniowa z glazurą na bazie syropu
klonowego, Mało zdrowe, ale smaczne!
widok z kampusu UBC. Zaraz obok muzeum antropologicznego.
muzeum antropologiczne, vol 1.
muzeum antropologiczne, vol 2.
czy już mówiłam, że w niedzielę była prześliczna
pogoda?
naprawdę istnieje tyle odmian jabłek?
naprawdę!
niedziela. Część druga: osiemnaście.
Downtown.
kolejka na długie minuty czekania. Warto! Lody mistrzostwo świata!
hydroplany.
Van.
Van 2.
Van po zmroku.
Van po zmroku 2.
Poniedziałek krótki. Wizyta w oulecie, kilka toreb zakupów, którym na lotnisku odcinamy metki i upakowujemy w walizce, lunch w tacos - knajpce, gdzie próbuję policzków wołowych (dobre!) i - trzeba się spieszyć na samolot. Lot do Europy opóźniony o 40 minut. Och, we Frankfurcie mamy niedużo ponad godzinę, może nadrobi? Nie nadrobił... Lądujemy 25 minut przed odlotem następnego do Warszawy i zestresowani biegniemy przez całe lotnisko, bo to we Frankfurcie jest naprawdę duże. NAPRAWDĘ. Przez 20 minut biegniemy po lotnisku, po kładkach ruchomych, po schodach - najpierw w górę, potem w dół i oczywiście, nie było to tempo wyścigowe, ale na Biegnij Warszawo dyszkę przebiegłam w 49 minut co dawałoby w tym czasie cztery kilometry. Ok, tu mieliśmy plecaki, buty nie do biegania, dziesięć godzin lotu za nami, dwie kontrole do przejścia (paszporty i bagaż podręczny, ale w obu jakoś się udało bez kolejki) i ludzi do wymijania ("entschuldigung, entschuldigung!"), więc dystans mniejszy, ale nie tak bardzo dużo! I zdążyliśmy!!! Dobiegliśmy na czas!!! Niestety, nasze bagaże nie... Nikt nie wyobraził sobie, że można zdążyć w takim czasie ze strefy Z (transatlantyckie) do A (europejskie)... Zostaliśmy automatycznie przebookowani na lot cztery godziny później. Nie było szczęścia do samolotów na tym wyjeździe, nie było.
tacos. Też z policzkami wołowymi. A do picia horchata, czyli napój ryżowy.

poniedziałek, 9 października 2017

[Rumunia] korki + deszcz = Bukareszt

Podróżnicza historia pisze zaskakujące scenariusze - gdy osiem lat temu pewnego ciepłego lipcowego dnia wyjeżdżałam z Poiany Brasov ze złotym medalem mistrzostw Europy Juniorek, nie spodziewałam się, że jeszcze do tego miejsca wrócę. Bo po co? Na nartach nie jeździłam (inna ja!), po górach nie chodziłam (inna ja!!), ani już na pewno nie jeździłam po nich rowerami (inna ja!!!). Więcej powodów, żeby w to miejsce przyjechać nie znam. A jednak! Zaczęłam pracę w firmie, która co roku wysyła nas na kilkudniowe wycieczki integracyjne i w tym roku wybór padł na Rumunię i Poianę właśnie. Jak już przemyciłam w poprzednich zdaniach, to mały urokliwy górski kurort z niezłą jak na Rumunię infrastrukturą narciarską (dwie gondolki, krzesełka, 20 kilometrów tras, dużo dobrych hoteli, także ze spa, idealnych na après ski). Offsite trwał trzy dni (środa - piątek) i jak na to, że były to trzy pełne dni (wylot w środę o 8, powrót w piątek o 20) widzieliśmy mało (no dobrze, może mamy trochę inne standardy intensywności wyjazdów - TODO: wkleić link o zwiedzaniu Luksemburga).

Przylecieliśmy do Bukaresztu, gdzie powitały nas korki. A właściwie KORKI albo i * K - O - R - K - I *. 12 km od lotniska do miasta jechaliśmy dobrze ponad godzinę. To uszczupliło czas przewidziany na snucie się mieście, ale i tak trochę udało się coś zobaczyć - wybraliśmy wariant rowerowy i grę miejską. W dziesięcioosobowej grupie dostaliśmy mapę i poruszaliśmy się od punktu A do B w poszukiwaniu jajek z niespodzianką (niestety jajek i bez czekolady i bez niespodzianki; były tylko te plastikowe charakterystyczne pudełeczka) - wskazówką, gdzie szukać następnych. Było to trochę infantylne. Gry miejskie, wszelkiego rodzaju podchody uwielbiam, ale tutaj wszystkie punkty zaznaczono wcześniej na mapie i o dziwo jechaliśmy z A do B, z B do C, z C do… mam kontynuować? Jajka służyły tylko za dziwny ozdobnik… Mimo to zobaczyliśmy kilka głównych atrakcji stolicy, w tym oczywiście niezwykły budynek parlamentu, który notabene w zeszłorocznym plebiscycie wygrał zarówno w kategorii najładniejszy budynek w Bukareszcie, jak i najbrzydszy budynek w Bukareszcie.
Parlament. Łączna powierzchnia 830 000 m^2
Widzieliśmy też słynne okno, z którego przemawiał do ludu Ceausescu, poczuliśmy atmosferę starego miasta, przejechaliśmy się jednym z głównych bulwarów, wzdłuż którego biegnie jedna z nielicznych ścieżek rowerowych w mieście (poza tym kawałkiem, jeździliśmy chodnikami; katorga; Bukareszt to w ogóle miasto samochodowe - nie widzi się rowerów, motocykli, hulajnóg, deskorolek, rolek - tylko samochody, dużo samochodów) i to by było na tyle. Teraz na lunch na pierwsze spotkanie z tradycyjną kuchnią (pasta z fasoli, czyli fasole batuta, i kurczak po transylwańsku z kiszoną kapustą). Potem przejazd do Braszowa (3 godziny), kolacja i właściwie czas spać - trzeba pozwolić organizmowi zregenerować się przed trudnym dniem.

Bo czwartek był trudny - przynajmniej dla tych, którzy zrezygnowali z pieszych wycieczek górskich, tudzież raftingu czy zwiedzania miasta i postawili na rowery górskie (pisałam coś o innej ja?)! Zrobiliśmy nieduży dystans, bo zaledwie 30 kilometrów, nadrobiliśmy za to przewyższeniem - tu 1200 metrów wygląda już bardziej imponująco (planujemy więcej w wypadzie rowerowym na przełomie października i listopada, stay tuned, ale póki co to moje #1 albo #2 w podjeżdżaniu). Droga była różna - najpierw z Poiany wjechaliśmy około 500 metrów dość ciężką trasą - ciężką, bo kamienistą i dość ostrą, więc miejscami traciliśmy zupełnie przyczepność i około 25% czasu rowery wprowadzaliśmy, ale myślę, że i tak radziłam sobie na tle grupy lepiej niż gorzej :-) Potem downhill i tu - no cóż - nie było zbyt różowo, właściwie to uczciwie mówiąc, nie było nikogo, u kogo byłoby jeszcze mniej różowo. Gubiłam się, na początku nie mając ani techniki ani odwagi, trochę rower prowadziłam, dużo czasu jechałam też z przewodnikiem, który co chwila udzielał wskazówek i myślę, że czegoś mnie nauczył i na koniec było już naprawdę nieźle. Ale co grupa musiała się wyczekać, to moje ;)
nasze wyścigówki, ze dwa razy cięższe od domowych kochanych szos...
Zjechaliśmy do Braszowa (około 600 metrów poniżej Poiany), gdzie zatrzymaliśmy się na rynku na dwadzieścia minut - herbata, kołacz, toaleta, mini zwiedzanie. Tak, to jest ten sam rynek, na którym piłyśmy osiem lat temu szampana :)
jak w Hollywood!
Dziś na szampana nie było okoliczności, w końcu my zmotoryzowani i jeszcze czas goni - w drogę, pod górę. Pod górę, czyli w tym kierunku, w którym szło mi zdecydowanie lepiej. Na tyle, że nawet doczekałam się komplementu od męża - a właściwie trzech (pięciu, jakby liczyć komplement przy obcych podwójnie!). Zapisuję, bo nie jest to częsta sytuacja, oj nie ;)
Wieczorem prywatne zwiedzanie najsłynniejszego zamku w Rumunii - legendarnej siedziby Drakuli, która w rzeczywistości z samym Drakulą za dużo wspólnego nie ma. Nie ma też nawet nic wspólnego z Drakulem, ojcem Drakuli. Ot jakiś taki zamek w mieście Bran w Transylwanii / Siedmiogrodzie, który nawet nie to, że posłużył Stokerowi za inspirację, bo ten nigdy w Rumunii nie był.
zapomnieliśmy wziąć czosnku na zwiedzanie, ale na szczęście nie był
potrzebny
W piątek po śniadaniu już jesteśmy w drodze powrotnej do Bukaresztu - do wyboru wizyta w wodnym parku albo zwiedzanie zamku Peleș.
castelul Peleș
Potem obiad w urokliwej tradycyjnej restauracji, gdzie “nie chcem, ale muszem” spróbować lokalnej bomby kalorycznej (no nie wypadało odmówić, prawda? To niegrzecznie jest, niekulturalne…)
papanasi - mały pączuś na dużym pączku
Myślisz “wiem, co dalej; teraz na lotnisko i do domu”? A nie, bo psikus, surprise, surprise, zostajemy na weekend w Bukareszcie i odtąd to miasto kojarzyć mi się będzie z tylko jednym słowem: deszcz. W sobotę o 11, po poranku, kiedy prognoza mówiła 95% szans opadów mamy już najlepszą prognozę za sobą - dalej jest tylko 100% deszczowo… I faktycznie pada, leje, mży, znów pada, znów leje… Po godzinie snucia się po mieście obieramy kierunek H&M i kupujemy dwa parasole i pięciopak suchych skarpetek. Łazimy dalej, jak to my, ale z mniejszym wigorem i ostatecznie z dużo mniejszym kilometrażem niż zakładaliśmy. Szukamy też atrakcji indoor. Idziemy na przepyszny obiad do restauracji wysoko ocenianej na Trip Advisorze (najlepsze krewetki ever! jedne z najlepszych zup-kremów ever! i jedna z najlepszych tart morelowych ever!). Próbujemy wejść do cerkwii - niestety, tu ślub, tam chrzest, tu nabożeństwo, tu znów ślub… Zaglądamy tylko przez uchylone, czasem przeszklone drzwi do nie dość, że pięknego, to jeszcze suchego i ciepłego środka, i idziemy dalej. Zwiedzamy muzeum… kiczu (!). Dużo eksponatów cygańskich, religijnych, wampirystycznych. Są skarpetki w sandałach, są elektryczne kominki, są fluoroscencyjne krzyże-lampki, są i figurki ryb, które z jakiegoś powodu kładzie się w Rumunii na telewizorach…
kicz
Na zakończenie uciekamy jeszcze z tematycznego escape roomu (“Sekrety Drakuli”), gdzie żeby się wydostać, trzeba w ostatnim kroku wbić w serce kołek wampirowi.
nie jestem wampirem! mnie nie trzeba kołka wbijać...
Aha, z ciekawostek fonetyczno-kulinarnych. W Rumunii dużo słów kończy się na “ul” - kardul (bilet), teatrul, trenul (pociąg). Dobra ich, ale kiedy do takiego zwiewnego i lekkiego słowa jak “atelier” dodają ul, to nawet nie pomaga, że jest to atelierul de tarta…
atelierul