Obieżysmak przyznaje samokrytycznie, że trochę zapuścił się w relacjach :-) Jesteśmy czwarty dzień na rowerowym objeździe okolic Alicante, a jeszcze na blogu ani postu o tym! Moim jedynym usprawiedliwieniem była konieczność nadrobienia zaległego city breaka do Vancouver. Ale to się wydarzyło, a dzisiaj przecież taki piękny dzień - z tego miejsca składamy najserdeczniejsze życzenia Najwierniejszej Czytelniczce!
A u nas? Rowery, rowery, rowery... Podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, podjazd, podjazd, podjazd, zjazd, podjazd, zjazd, zjazd, podjazd i jakoś się kręci! Rowery wypożyczyliśmy na siedem dni - trzy pierwsze i ostatnie mają być konkretne, środkowy - czwarty (dzisiaj) dzień odpoczynku. Jak nam wyszło - osądźcie sami. Mieszkamy w hotelu Corona del Mar w Benidormie - zaraz przy samym morzu, co ma tę wielką zaletę, że każda wycieczka kończy się miłym zjazdem, a nie na przykład stumetrowym podjazdem. Zmęczone mięśnie są bardzo wdzięczne za ten wybór, oj są :-)
 |
bagaż N. - same potrzebne rzeczy na tygodniowy urlop |
Wycieczka pierwsza
Dzień pierwszy - rozruch, bo zanim wstaliśmy po pięciu godzinach snu, żeby odlecieć z Okęcia o 6.05, zanim dolecieliśmy przed 10 do Alicante, pojechaliśmy autobusem do Benidormu, poszliśmy na prowizoryczny lunch (churros con chocolate na wynos i siup na plażę), znaleźliśmy hotel, przebraliśmy się w basenowej szatni, wstąpiliśmy do marketu kupić izotonik i banany, dotarliśmy do tramwaju, dojechaliśmy do wypożyczalni rowerów, poprzykręcaliśmy pedały i takie tam, to nagle - ni z tego ni z owego zrobiła się 15. Ale rekonesans udało się zrobić - 55 km i 998 m przewyższenia (tu to ten drugi parametr decyduje o jakości wycieczki i cierpieniu jej towarzyszącemu). Przeżyć to razem z nami najlepiej pod tym linkiem:
https://www.relive.cc/view/e1024675370, a kilka zdjęć poniżej:
 |
lunch na wynos; jak ja się stęskniłam za churrosami! |
 |
najbliżej plaży jak dotąd |
 |
pierwsze podjazdy za płoty |
 |
La Nucia |
 |
El Castell de Guadalest |
Wycieczka druga
Drugi dzień to klasyczny wjazd na Coll de Rates - to jest TEN wjazd, który trzeba odhaczyć będąc na Costa Blance. Wybieramy wersję łatwiejszą - zgodnie ze wskazówkami zegara - ale też z punktu widzenia naszego startu sensowniejszą. Zobaczymy, jak będzie nam szło i czy zakończymy na rowerach (tak się stanie) i domkniemy pętlę czy ostatnie małe kilkadziesiąt nieciekawych kilometrów pokonamy tramwajo-pociągiem. Na razie wjeżdżamy do kolejnych miasteczek - są to La Nucia, Callosa d'en Sarria, Bollula, Tarbena... Tu osiągamy najwyższy punkt Coll de Rates (625 m npm), co uczciliśmy lunchem w jedynej dostępnej knajpce. Prawdę mówiąc spodziewałam się przed nią tłumu rowerów, a przy stolikach głodnych kolarzy, uzupełniających mocno przed chwilą uszczuplone zapasy energetyczne. Zamiast tego - duży parking pełny samochodów i ogradzający restaurację mur ze znakiem proszącym o zostawienie jednośladów poza terenem restauracji. Uch, cóż za obyczaje! Na Coll de Rates? Seriously? Rowery zostawiamy, szybko wciągamy trochę węglowodanów przy stoliku w ogródku (raz, że stąd widać nasze bicicletas, dwa, że w środku taka impreza - gra gitara, ludzie się bawią, harmider, piosenki, śpiew - że wolnych miejsc nie ma) i dalej w drogę - zanim jednak zjedziemy nad morze, jeszcze taki drobiazg, trzykilometrowa odnoga. Pikuś. Tyle że na tych trzech kilometrach jest 300 metrów podjazdu (średnio 10% nachylenia) - na Stravie królem tego segmentu jest Kwiato, któremu ten odcinek zajął 11 minut (JEDENAŚCIE). Mnie około pół godziny, ale było warto [nieczęsto mam okazję pojechać trasę, który kiedyś przejechał kolarz tej klasy. No dobra, nigdy jeszcze nie miałam]. Potem jest już długo miło - w dół, w dół, w dół, w dół, w dół, w dół aż do Calpe, gdzie decydujemy się nie wsiadać do tramwaju, a pojechać do domu rowerem. Łącznie zapisujemy w dzienniczku 99 km i 1788 wzrostu wysokości. Wizualizacja tutaj:
https://www.relive.cc/view/e1025170827.
 |
Polop, widok na wschód |
 |
Polop, widok na zachód |
 |
przerwa na banana; a może na ciacho albo batonika? Już nie pamiętam. |
 |
podjazd, powoli jak żółw ociężale (to o mnie ;)) |
 |
szczyt Coll de Rates - 625 m npm |
 |
posiłek po wysiłku smakuje najlepiej.
Lokalny przysmak z jagnięciny, Piotrek poradził sobie z tym talerzem dość
bezproblemowo (chociaż potem marudził, że ciężko mu się wjeżdża pod górę). |
 |
Coll de Rates |
 |
zaraz za Coll de Rates - droga na 3000 m / 300 m
dość niesamowita, kilkadziesiąt metrów szutrówki i metamorfoza w piękny
asfalt. Niczym larwa rozwijająca się w kolorowego motyla ;) |
 |
3000/300 |
Wycieczka trzecia
Najtrudniejsza jak na razie. Żeby oszczędzić na czasie i ominąć nudny kawałek, jedziemy tramwajem do Alicante i ruszamy stamtąd. Zanim dojechaliśmy do dania głównego, kilka przystawek - pierwszy podjazd do Xixony (450 m npm), po drodze odnoga i dodatkowe 200 metrów do wejścia do jakiś jaskiń (wprawdzie i tak byśmy ich nie zwiedzali, bo nie ma co zrobić z rowerami, a chodzenie w butach kolarskich przypomina trochę moją walkę o życie w butach narciarskich; ale gwoli ścisłości - ostatnich 40 metrów nie podjechaliśmy, bo drogę zagradzał szlaban), podjazd do Tibi (520 m npm), dodatkowy podjazd w Tibi (520 - 720 - 520), podjazd do Castalli (650) i tam - tam wreszcie - podjazd do Xorret de Cati. Z 650 na 1100. Na niecałych 4 kilometrach. Tu w tym roku rozgrywała się końcówka jednego z etapów La Vuelty - wjeżdżało się na Xorret i potem zjeżdżało symetryczną trasą na metę. Majka był wtedy trzeci. Pamiętam, że oglądaliśmy ten etap z odtworzenia wieczorem na Eurosporcie i emocjonowaliśmy się, czy wygra, czy nie wygra, a teraz mogliśmy ten finisz sami pojechać. Było - uch - ciężko. Momentami nachylenie osiągało 20% i to były te momenty, kiedy naprawdę mogłam poczuć, że piekło nie jest wybrukowane dobrymi chęciami, a dwudziestoprocentowymi podjazdami. One... bolą. Mięśnie pieką, jedzie się zygzakiem, a licznik pokazuje marne 6 km/h. Szosa cała pozapisywana kredą - "Gracias Contador", "Vamos", "
♥ Alberto" albo też po prostu "Tim", "Froome", "Aru". Mogliby tu oprócz tego, jakieś opowiadanie napisać albo ważne fakty z historii Hiszpanii - bo przy tym tempie każdy napis czyta się po trzy razy... Po powrocie do hotelu od razu wyszukaliśmy ten
etap Vuelty na YouTubie i teraz oglądało się jakoś inaczej - "o zobacz, pamiętam ten napis", "tu robiliśmy zdjęcia", "tu odpoczywaliśmy" i tak dalej... Relive:
https://www.relive.cc/view/e1025564352. Statystyki dnia trzeciego: 103 km i 1970 m przewyższenia. Razem mamy już 260 km / 4756 m.
 |
przedsmak: przed |
 |
przedsmak: w trakcie |
 |
przedsmak: po |
 |
20% to nie przelewki |
 |
!Gracias, Contador! |
 |
!gracias, my! |
 |
jedyny minus Xorret to konieczność rezygnacji z lunchu (na oba nie starczyło
czasu, a być przy Xorret i nie wjechać na Xorret nie mieściło nam się
w głowach...) - musiały wystarczyć banany, batoniki i empanadas na wynos |
Wycieczka czwarta
Jak wyglądał rest day? O tym już w następnym odcinku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz