niedziela, 29 października 2017

[Vancouver] ETA zawsze stresująca!

W dzisiejszych czasach w korporacjach używa się dużo skrótowców - jednym z nich jest ETA, od angielskiego Estimated Time of Arrival, co oznaczy ni mniej ni więcej oczekiwany czas zakończenia jakiegoś zadania. Jest to termin dość stresujący, szczególnie kiedy niepocieszony szef po raz kolejny dopytuje, jaka ETA, jaka ETA, jaka ETA, i dlaczego tak późno. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy na ten sam skrót natknęliśmy się na amerykańskim lotnisku. A było tak. W Seattle (pięciodniowa podróż służbowa) jesteśmy 80 minut przed odlotem samolotu. Podchodzimy odprawić się do kontuaru linii lotniczych Air Canada i słyszymy pytanie o wizę. Na razie zupełnie niezestresowani tłumaczymy, że nie trzeba, że paszport biometryczny, że bez wizy. Aha, aha, a to może macie państwo etę? Teraz zatrzymał się czas - eeettttęęęę? Że eeee? A co to jest, pytamy, i słyszymy, że elektroniczny dokument uprawniający do wjazdu do Kanady (electronic travel authorization), wypełnia się online, na takiej i takiej stronie, płatne siedem dolarów kanadyjskich, a email potwierdzający przyznanie zazwyczaj przychodzi po 20 minutach. Uch, z oczami wielkości spodków patrzymy na zegarek - jest na styk. A ten formularz taki trudny, pytanie za pytaniem, czas goni. Wreszcie koniec, przelew, podsumowanie - "Państwa prośba zostanie rozpatrzona w ciągu 72 godzin". Że ilu?! Ała...

Na szczęście po kilku chwilach przychodzi powiadomienie o nowym emailu, ETA przyznana, możemy znów spróbować się odprawić; ciekawe, o jakim dokumencie zapomnieliśmy tym razem... Okazuje się, że żadnym, ale w międzyczasie pani zdążyła się dowiedzieć, że nasz samolot został odwołany i lecimy następnym trochę ponad dwie godziny później. Świetnie, zawsze chciałam spędzić piątkowy wieczór na lotnisku! Nie dość, jeszcze ten przełożony samolot się opóźnia. Zresztą, to i tak ciekawy lot, bo najpierw 15 minut kołowania na lotnisku w Seattle, potem 27 minut lotu, a potem 15 minut kołowania na lotnisku w Vancouver. Start i lądowanie, chociaż jeszcze pan steward zdążył się przebiec z butelką wody i kubeczkami, a więc poczęstunek był ;)

Do hotelu docieramy dopiero w sobotę, bo wskazówka na zegarku zdążyła już minąć północ. Na zwiedzanie miasta mamy dwa i pół dnia. W sobotę pochmurno, ale dzielnie idziemy na spacer - robimy niecałe 18 kilometrów po Yaletown, Gastown, Chinatown... Potem spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką rodziców - wspólna kolacja, nadrabianie lat.
sobota: osiemnaście
tradycyjne śniadanie amerykańskie - ziemniaczki pieczone, tost, jajko
w koszulce na awokado. Mniam. 
panowie z piaskownicy
zegar parowy - jedna z głównych atrakcji Gastown
panorama Downtown (takiego kanadyjskiego Manhattanu)
Chinatown.
Chinatown. Parowa bułeczka ze słodką pastą z czerwonej fasoli. Niezłe!
Chinatown. Park chiński.
przedmieścia Vancouver. Port. Do kupienia świeże
łososie, cztery odmiany Wstępujemy na rybkę - wszystkie w opcji "fish &
chips", czyli ten piękny, pyszny, cudowny łosoś smażony na głębokim
tłuszczu w obrzydliwej tłustej panierce. Ameryko, dlaczego to robisz?!
W niedzielę dużo ładniej - niebo niebieskie, chmur brak, słońce. Najpierw jedziemy na kampus Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej, tam odwiedzamy muzeum antropologiczne. Idziemy też na festiwal jabłek, gdzie można kupić różne odmiany na kilogramy, a także drzewka, szarlotki, ciastka jabłkowe, jabłka w czekoladzie, popcorn jabłkowy, spróbować cydru, zobaczyć kilkadziesiąt odmian jabłek pod jednym namiotem, a także wziąć udział w degustacji tychże. Gdy już nie możemy patrzeć na jabłka, jedziemy do Downtown, gdzie wstępujemy na lody do pierwszego nie-Włocha, który (w 2012) wygrał mistrzostwa świata w robieniu lodów (pycha!), oglądamy lądujące i startujące hydroplany, spacerujemy po Parku Stanleya. Ta wycieczka dodała nam 25 km do licznika.
niedziela. Część pierwsza: siedem.
niedziela, śniadanie - muffinka dyniowa z glazurą na bazie syropu
klonowego, Mało zdrowe, ale smaczne!
widok z kampusu UBC. Zaraz obok muzeum antropologicznego.
muzeum antropologiczne, vol 1.
muzeum antropologiczne, vol 2.
czy już mówiłam, że w niedzielę była prześliczna
pogoda?
naprawdę istnieje tyle odmian jabłek?
naprawdę!
niedziela. Część druga: osiemnaście.
Downtown.
kolejka na długie minuty czekania. Warto! Lody mistrzostwo świata!
hydroplany.
Van.
Van 2.
Van po zmroku.
Van po zmroku 2.
Poniedziałek krótki. Wizyta w oulecie, kilka toreb zakupów, którym na lotnisku odcinamy metki i upakowujemy w walizce, lunch w tacos - knajpce, gdzie próbuję policzków wołowych (dobre!) i - trzeba się spieszyć na samolot. Lot do Europy opóźniony o 40 minut. Och, we Frankfurcie mamy niedużo ponad godzinę, może nadrobi? Nie nadrobił... Lądujemy 25 minut przed odlotem następnego do Warszawy i zestresowani biegniemy przez całe lotnisko, bo to we Frankfurcie jest naprawdę duże. NAPRAWDĘ. Przez 20 minut biegniemy po lotnisku, po kładkach ruchomych, po schodach - najpierw w górę, potem w dół i oczywiście, nie było to tempo wyścigowe, ale na Biegnij Warszawo dyszkę przebiegłam w 49 minut co dawałoby w tym czasie cztery kilometry. Ok, tu mieliśmy plecaki, buty nie do biegania, dziesięć godzin lotu za nami, dwie kontrole do przejścia (paszporty i bagaż podręczny, ale w obu jakoś się udało bez kolejki) i ludzi do wymijania ("entschuldigung, entschuldigung!"), więc dystans mniejszy, ale nie tak bardzo dużo! I zdążyliśmy!!! Dobiegliśmy na czas!!! Niestety, nasze bagaże nie... Nikt nie wyobraził sobie, że można zdążyć w takim czasie ze strefy Z (transatlantyckie) do A (europejskie)... Zostaliśmy automatycznie przebookowani na lot cztery godziny później. Nie było szczęścia do samolotów na tym wyjeździe, nie było.
tacos. Też z policzkami wołowymi. A do picia horchata, czyli napój ryżowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz