czwartek, 22 marca 2018

[Majorka] ecstasy and motion, oh oh oh

Na Gwiazdkę rozważałam (w sensie, że Mikołaj rozważał, of course) kupno kolarskiego kalendarza z widokami najlepszych podjazdów w Europie. Ostatecznie się nie zdecydowałam, bo na naszych ścianach nie ma miejsca na kalendarze, ale gdybym go kupiła, to przez 28, 30 lub 31 dni patrzylibyśmy na Sa Calobrę - mekkę rowerzystów na Majorce. 10 kilometrów, 700 metrów uczciwego przewyższenia, relacja z przejazdu (nie, nie naszego :-), zawodowców) do obejrzenia tutaj. Uczciwie twierdzę, że nigdy jeszcze nie widziałam na raz tylu kolarzy - czy w dół czy w górę, czy solo czy grupkami, czy na szosach czy na poziomkach - było ich po prostu morze!
highlight wyjazdu: Sa Calobra
mmm, serpentynki
wijące się łańcuchy ulicy
szczyt, wreszcie szczyt, jakże upragniony po 57 minutach nieustannego
podjazdu
Sa Calobra była głównym celem drugiej wycieczki. W sumie były ich trzy. Pierwsza po przylocie w czwartek (wylot z Modlina o 7 rano, 10 na miejscu, autobus do centrum, wynajmujemy mieszkanie, przebieramy się, po rowery i w drogę) dość nudna - płasko, mała górka i powrót, znów płasko, wyszło niecałe 100 kilometrów. Taki rozjazd, można powiedzieć. Piątek był najciekawszy - najdłuższy (135 km), z największym przewyższeniem (2700 m) i z największą atrakcją (Sa Calobrą). Sobota trochę krótsza - więcej małych podjazdów (w odróżnieniu od mniej większych podjazdów dzień wcześniej :-)), trochę nad morzem, trochę pod wiatr (uch, miejscami wieje na tej Majorce konkretnie!). Łącznie zrobiliśmy 5554 metry przewyższenia, czyli tak jakby prawie podjechaliśmy pod Kilimandżaro. Trochę zdjęć coby nam czytelnicy pozazdrościli:
cała wycieczka w komplecie
my, puste drogi, słońce, czego chcieć więcej?
proste, czyli nudne?
nie zawsze! takie widoki absolutnie nie są nudne!
na szczęście drogi często prowadziły też pod górę
skąd takie piękne widoki!
albo przez las
tu akurat na szczycie jakiegoś podjaździku
czy to jeszcze Majorka czy już Toskania?
Z Majorką kojarzy się też słynna piosenka zespołu Loft. Mimowolnie brzęczała nam w uszach przez cały długi weekend...
Mallorca, ecstasy and motion, oh oh oh
relive
Mallorca, give me your devotion, oh oh oh
relive
Mallorca, feel the good vibration, oh oh oh
relive
Ach, byłabym zapomniała. Oczywiście; już ja wiem na co przede wszystkim czekacie, głodomory!
cocarrois
pierożki/empanadas występujące w wersjach i słodkich i wytrawnych
(z warzywami, cebulą, mięsem)
sopa mallorquina
z nazwy zupa, ale z konsystencji i wyglądu raczej taki gulasz z warzyw
i kawałków wieprzowiny
paella
danie mało majorkańskie; na wyspie w paelli ryż jest najczęściej
zastępowany makaronem i nazywa się fideuà;
niestety nie było nam po drodze; następnym razem!
greixonera de brossat
trochę sernik, trochę pudding, deser idealny

środa, 14 marca 2018

[Skiwelt] muuuuuuuuuuu

Czasami wyjazd zaczyna się tak dobrze, że aż podejrzanie. Na lotnisko dojeżdżamy spokojnie, zdecydowanie (kilkanaście minut!) przed oficjalnym końcem przyjmowania bagażu [what could possibly go wrong vide wyjazd do Sankt Moritz]. Samolot wznosi się w powietrze bez opóźnienia i po bezturbulencyjnym locie o czasie pojawia się w Monachium [what could possibly go wrong vide wyjazd do Vancouver]. Zakupy zajmują trochę czasu, ale nie zapominamy o pieczywie [what could possible go wrong vide wyjazd do Sztubaju], udaje się je dokończyć, policja nie wyprasza, bo ktoś zostawił w markecie podejrzany ładunek [what could possibly go wrong vide wyjazd do Mayernhofen]. Samochód czeka, duży, wygodny, z pojemnym bagażnikiem, dwie walizki i torby z jedzeniem mieszczą się bez upychania [what could possibly go wrong vide wyjazd do Laax]. Na ulicach nie ma korków [what could possibly go wrong vide wyjazd do Laax], sprawnie docieramy do Söll. Jest za pięknie.

No właśnie, jesteśmy dwa kilometry od apartamentu, przejeżdżamy przez Söll, widzimy ludzi wracających z wieczornych nart (na stoku jest dziesięć kilometrów oświetlonych tras, po których można zjeżdżać przy świetle lamp między 18.30 a 22.00, z których niestety nie skorzystamy tym razem), sklepy, restauracje. To jeszcze nie tam, wyjeżdżamy, ale zgodnie z oczekiwaniami, nasze lokum położone jest tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Kręta droga prowadząca w górę, w okolicy żadnych zabudowań, aż wreszcie dwa domy. Wysiadamy z samochodu i w nozdrza uderza nas zapach wsi. Konkretniej krów, jak się potem okaże sztuk czternaście. Przy stodole mieści się właśnie dom naszych gospodarzy. Mieszkają na parterze, a piętro wynajmują narciarzom. Miejsce, uch, oryginalne. Będzie co wspominać!
za dnia; prawa część budynku to dom gospodarzy i wynajmowane
narciarzom piętro
lewa część i jej mieszkańcy
muczenie krowy o 5 nad ranem brzmi jak wibrujący telefon...
wiecznie wibrujący alarm na telefonie, którego nie da się wyłączyć...
za to widok sprzed domu pierwsza klasa
Dalej było czasem lepiej, a czasem gorzej. Z gorszych poważna kontuzja koleżanki, ale to nie nasza historia. Z gorszo-lepszych pogoda. Prognoza była straszna, w niedzielę miało być +17 stopni, a przecież cały Skiwelt położony jest pomiędzy 900 a 1900 m npm. Czyli nisko. Za nisko. W wyobraźni widzieliśmy śnieg spływający z góry, odsłaniający ziemię, lód i kamienie. I faktycznie w pierwsze dwa dni na stoku była jedna wielka plucha, a takich muld, jakie musieliśmy pokonać zjeżdżając do domu nie widziałam *nigdy* w życiu. To właściwie nie były już muldy, to były małe górki! Za to w niedzielę idealnie - chłodniej, mniej słońca, a że i ludzi mniej, warunki śniegowe przez cały, niestety krótszy dzień (z racji niechęci do kuszenia losu przed odlotem, [what could possible go wrong vide wyjazd do Sztubaju]) idealne. Wreszcie się wyjeździliśmy! <odrobina statystyk>piątek: 46 km, sobota: 38 km, niedziela: 39 km</odrobina statystyk>
i jak tu nie kochać gór, skoro takie widoki?
i jak tu w ogóle jeździć, skoro najchętniej człowiek by stanął i patrzył...
... i patrzył...
... i patrzył
chociaż jak jest za stromo, to lepiej nie patrzeć za dużo, tylko jechać!
stąd patrzeć fajnie, ale krzesła tak sobie wygodne
tu dobrze widać przebijającą się trawę
ostatnie widoczki, nacieszmy się nimi na kilka długich miesięcy!
No i z lepszych akcentów - jedzenie, nie zapominajmy o jedzeniu, w końcu byliśmy w Austrii!
zasłużone!
i te również
Na koniec jeszcze jedna atrakcja ze stoku - toalety ze stoku. Z widokiem!
my ich widzimy, ale oni oczywiście nie mogą widzieć nas

sobota, 3 marca 2018

[Warszawa] no to pozamiatane

W czasie deszczu zimy dzieci się nudzą, to ogólnie znaaana rzecz... A jak się nudzą, bo nie mogą codziennie rano wsiąść na rower i machnąć sobie Gassów przed pracą, to szukają alternatyw. Na pierwszy ogień poszedł curling. Tak, tak, to ten sport od czajników, szczotek i krzyczenia. Na Olimpiadzie wyglądało prosto, klękający gość trzyma za uchwyt czajnik kamień, odpycha się, jedzie, puszcza, kamień sunie po lodzie, czasem mu szczotkują, żeby jechał dalej, czasem nie trzeba, zatrzymuje się w tym dużym kole i już. Easy. W rzeczywistości było trochę trudniej.
czajniki ważą maksymalnie 44 funty (niecałe 20kg)
się klęka, się łapie za kamień, się odpycha i się jedzie.
Kamień trzeba puścić przed linią spalonego (znajdującą się 11 metrów od
końca toru), potem sunie sam. To akurat wychodziło nam idealnie - ani
mi ani Piotrkowi nigdy nie udało się doślizgnąć się do owej linii, kamień
puszczaliśmy zatem z natury rzeczy wcześniej.
Krótkie przypomnienie zasad: punktuje drużyna, której kamień jest
najbliżej środka. Punktów otrzymuje tyle, ile jej kamieni jest wewnątrz
domu (czyli w obrębie czerwonego koła) i bliżej niż najbliższy środka
kamień przeciwnika. Tutaj 1:0 dla żółtych.
Suń, kamyku, suń, ino nie za szybko! Co ciekawe, mimo że wydawało nam
się, ze kamienie poruszają się wolno i nie dojadą do domu, praktycznie
zawsze były przelotkami (prześlizgami?).
Na drugi ogień - aquacycling, tym razem ja sama, Pio nie jest fanem wody. To zajęcia, na których do płytkiego basenu wstawia się rowery stacjonarne. Specjalne - bez przełożeń, za to ze specjalnymi gumowymi wypustkami od spodu, pozwalającymi przyczepić się do dna i dać namiastkę stabilności. Jedyny opór to ten pochodzący z wody i o ile nie jest on duży, to same zajęcia aż tak lajtowe nie były - większość przejeżdżaliśmy w stójce (ach, uda!), dużo też ćwiczyły ręce (wymachy, wiosłowanie, ...). Było warto, ale na drugi raz się nie wybieram, zdecydowanie zaniżyłam średnie kilogramowe i wiekowe :-)