niedziela, 18 listopada 2018

[Warszawa] migdały, smalec i cukier puder

Dzisiaj po raz pierwszy tej jesieni spadł śnieg. Niedużo i większość już dawno roztopiona, ale sypiące z nieba białe gwiazdeczki dobitnie przypominają, że sezon rowerowy powoli trzeba kończyć. Jeszcze wczoraj byliśmy na Gassach, wprawdzie zimno, ale póki nie jest ślisko - można jeździć. Zresztą Piotrek założył mi nowe opony ze świeżym i gęściejszym bieżnikiem, więc będę bardziej odporna na mokry asfalt. Nawet jeśli, to mimo naprawdę porządnych ciuchów i zakupu zimowych butów (wodoodpornych z kołnierzem-skarpetką z neoprenu), na dworze długo nie wytrzymam (dwie godziny to pewnie mój szczyt możliwości przy około zerze stopni), a większość energii zużywam nie na wykręcanie watów, a ogrzewanie organizmu. Tym większa nostalgia przy śniadaniu, po którym na deser wyciągamy przywiezione z Hiszpanii ciasteczka polvorónes. Drogi w Hiszpanii może i są eleganckie i nieuczęszczane przez samochody, podjazdy strome, pogoda świetna i krajobraz zapierający dech w piersiach, ale bądźmy szczerzy - bez polvorónków to by nie było to samo i wracać nie byłoby aż tak miło! Czym są one? Ambrozją, rowerowym pokarmem ratunkowym, a także w jednej z odmian hiszpańskim przysmakiem bożonarodzeniowym. Owalne, kruche, migdałowe, na bazie smalcu i oprószone cukrem pudrem (w końcu polvo to po hiszpańsku proszek i prawdopodobna etymologia nazwy mówi właśnie o cukrze pudrze).
smaków a smaków - cytrynowe, cynamonowe, czekoladowe, migdałowe,
o smaku winnym, sezamowe, kokosowe, kakaowe...
kompozycja artystyczna pod tytułem cztery stadia życia polvorónka
Niesprawdzony (jeszcze!) przepis z internetu:

Składniki:
  • 230g mąki
  • 110g zmielonych migdałów
  • 1 łyżeczka startego cynamonu
  • 1 łyżeczka nasion kardamonu rozbitych w moździerzu
  • 200g roztopionego i ostudzonego smalcu
  • 110g cukru pudru
  • 2-3 łyżki zimnej wody
Przygotowanie:
  • smalec ubijamy z cukrem pudrem. Dodajemy mąkę, migdały, cynamon, kardamon i wodę
  • miksujemy do połączenia składników. Masa jest dość rzadka. Formujemy z niej kulę i wstawiamy na 2 godziny do lodówki, żeby stężała
  • na obsypanej mąką stolnicy rozwałkowujemy ciasto na grubość około 5 milimetrów i wycinamy szklanką lub kieliszkiem niewielkie ciasteczka
  • ciasteczka układamy na wyłożonej pergaminem blasze i pieczemy na złoty kolor 15 minut w 170’C
  • przed podaniem ostudzone ciasteczka obsypujemy cukrem pudrem.

sobota, 10 listopada 2018

[Kartagena] A poza tym uważam, że Kartagenę należy odwiedzić

Tak, tak, wiem, że to nie o tę Kartagenę chodziło, ale samo mi się nasuwa... Hiszpańska Kartagena to miasto wyjątkowe, trochę nam przypominające Budapeszt. Dużo rzymskich ruin żyjących w doskonałej symbiozie z później wybudowanymi fragmentami. To jakaś fontanna na nowym blokowisku, to rzymska świątynia w bramie dwudziestowiecznej kamienicy, to ruiny piętro poniżej kasyna albo kolumny obok suszącego się prania... Spowszechniało.
To się nazywa widok z okna!
Teatr. Jest to dla mnie absolutnie niezrozumiałe i niewyobrażalne, ale
ponoć ten duży i nieźle zachowany teatr rzymski został odkryty dopiero
w 1988 roku (jakim cudem?), a prace wykopaliskowe zakończyły się
w 2003. Świeżynka!
Po prawej pranie, po lewej stara świątynia.
Nierzymskie, ale pasujące do Kartaginy - fasada zostaje,
zamiast wnętrza - parking!
Blok, kasyno, kawiarnia, a w piwnicy - ruiny rzymskie.

poniedziałek, 5 listopada 2018

[Benidorm] . - - . - - .

Restday pozwolił podładować baterie i środa okazuje się najlepszym dniem wyjazdu! Pociągiem podjeżdżamy do Calpe i startujemy stamtąd pod pięknym niebieskim niebem. Szybko robi się ciepło, tak że po raz pierwszy jadę "na krótko" (zdejmuję i rękawki i nogawki). Noga wypoczęta, co i rusz kogoś mijamy, a kiedy zaczynamy podjazd na Coll de Rates czuję, że to jest ten dzień! Podłącza się do nas pan Francuz (skąd ta pewność? Zwyczajowo mijanych kolarzy pozdrawia się uśmiechem czy uniesieniem ręki, w Hiszpanii częściej słownie pokrzykując przyjazne "!hola!". Tylko Francuzi są w stanie odpowiedzieć na to "bonjour"...) i we trójkę jedziemy bardzo porządnym tempem. Na górze (6.4 km i 340 m podjazdu) melduję się po 25 minutach i 33 sekundach, co daje całkiem (moim zdaniem) porządną średnią 15.3 km/h. Na Stravie (taka aplikacja dla triathlonistów, która pozwala na korespondencyjne ściganie się - użytkownicy tworzą segmenty, na których starają się wykręcić jak najlepszy czas i porównują się ze sobą; najlepszy mężczyzna dostaje symbol korony i tytuł KOM - King of the Mountain, kobieta - QOM, Queen of the Mountain) daje to wśród pań miejsce 603 z 2169. Maja wjechała w 20:28, a Kwiato w 14:26, zaś średnia na KOMa to niebotyczne 29.6 km/h! Po tym podjeździe czas na dogrywkę, główny punkt wyjazdu. Ze szczytu Coll de Rates można próbować swoich sił na trochę bardziej ekstremalnym kawałku (300 m w górę, 3 km w dal, z czego pierwsze kilkaset metrów po płaskim), o którym chyba mało kto wie, bo zaczyna się dość niepozornie - kamienistą ścieżką (to jest te kilkaset metrów po płaskim właśnie), która w pewnym momencie nagle przeradza się w asfaltową drogę i tak prowadzi już aż to szczytu. Pamiętałam, że bolało i było ciężko. Nie pamiętałam, że aż tak :-) Tu KOMa ma Kwiato (11:37, czyli niecałe 16km/h), a ja osiągam wynik lepszy niż Piotrek rok temu (21:35, czyli zacne 8.5km/h), co wprowadza mnie w idealny humor do końca urlopu. Gwoli kronikarskiej dokładności jego czas AD 2018 to 17:25. Sprawdzimy za rok, czy forma się poprawiła czy nie. Teraz bez problemu widzę efekty pracy z ostatnich 12 miesięcy (w dużej mierze dzięki Stravie, która pozwala mi porównywać moje wyniki na segmentach) - szybciej podjeżdżam, szybciej zjeżdżam na konkretnych małych kawałkach, a z całych wycieczek średnie z jazdy są wyższe. Piotrek na oko też, ale że zazwyczaj biedaczysko jedzie mniej więcej moim tempem, to ciężko cośkolwiek powiedzieć.
Środa. Wyjeżdżamy z Calpe, tutaj zdejmuję rękawki i nogawki. Jest ciepło.
Środa. Dojazd do podjazdu na Coll de Rates.
Środa. Segment Coll de Rates.
Środa. Coll de Rates - dogrywka.
Środa. Coll de Rates - dogrywka, na zakrętach dobrze widać stromizny.
Środa. Widok gdzieś z trasy.
Środa. Ja gdzieś na trasie.
Środa. Ja gdzieś na trasie, trochę później. Wycieczkę kończymy długim
zjazdem, na który zakładamy trzepotki (kurtki przeciwdeszczowe,
mocno trzepoczące przy dużych prędkościach), bo nieźle zatrzymują ciepło.
Środa. Trzepotki wjechały też z powodu małego deszczu. Bardzo nie
zmokliśmy, a i tak zostaliśmy wynagrodzeni podwójną (tu niestety tego nie
widać) tęczą!
Środa. Zachód słońca.
Środa. Relive.
Za moje Coll-de-Ratesowe harce płacę potężne frycowe. Czwartek to walka ze sobą na każdym jednym podjeździe. Nie wiem, jak nam się udało wyrobić z zaplanowaną wycieczką i to jeszcze w czasie (pod hotelem jesteśmy przed zachodem słońca) i z postojem na prawdziwy długi obiad (czterodaniowe menu del dia w przytulnej restauracji, którą wypróbowaliśmy dzień wcześniej - tak nam się spodobało, że czwartkową trasę dopasowujemy tak, żeby przejeżdżała pod knajpą).
Czwartek.
Czwartek. Niemoc w nogach, a tu kolejny podjazd przed nami...
Czwartek. Tak wygląda piekło. 100 metrów do góry w ciągu najbliższego
kilometra to średnio 10 procent. A maksymalnie 16.
Czwartek. Udało się wjechać!
Czwartek. I gdzieś indziej też się udało wjechać.
Czwartek. Kolejna odsłona piekła. Średnio 10, maksymalnie 15.
Czwartek. Relive.
Piątek. Relive (chociaż nie ma czego - rano zatrzymał nas w pokoju deszcz,
potem dwie dętki, a skończyć musieliśmy wcześnie, bo autokar do Murcii).