czwartek, 30 maja 2019

[Pescara] jeden podjazd, cztery pory roku

Czas na podsumowanie weekendu w okolicy Pescary... Przepraszam, w okolicy czego? Przyznaję, ja też nie słyszałam zanim znudzona przeglądaniem ciągle tych samych połączeń Wizzaira, nie spróbowałam zaznajomić się z ofertą nielubianego Ryanaira (bo z Modlina; bo mniej wygodnie; bo bez dodatkowej opłaty zawsze siedzi się daleko od siebie, a przecież dopłacać nie będę). Także ten, Pescara - nadmorski kurort, przy ujściu rzeki (podążając za etymologią nazwy), 120 tysięcy mieszkańców, największe miasto regionu Abruzja. Wydawało się niezłą bazą rowerową na czterodniowy weekend. Zacznijmy od plusów:
  • zobaczyć na żywo śnieg pod koniec maja to przeżycie epickie. Zaobserwowaliśmy, że występuje on od wysokości 1800 m npm, kiedy pojechaliśmy wycieczkę o dość prostym profilu: najpierw przez 50 km płasko, potem 30 km pod górę, 30 km w dół i znów 50 km płasko. Zważywszy, że zaczynaliśmy nad samym morzem i dojechaliśmy prawie do 2000 m, trochę się nawspinaliśmy... Powspinalibyśmy się jeszcze wyżej, ale kopy śniegu leżące w poprzek drogi skutecznie nam to uniemożliwiły. Pierwszą taką białą przeszkodę udało nam się obejść, druga wyglądała na prawdziwy koniec drogi - śnieg ciągnął się i ciągnął, a zaspy strzegł bałwan. Sama góra to Blockhaus, na który dwa lata temu wjeżdżała śmietanka kolarstwa w początkowej fazie Giro. Aż dziwne, że nie poświęcono temu zdarzeniu ani jednej tabliczki?! W Hiszpanii każdy jeden podjazd rowerowy jest oznakowany, jakby lokalsi chełpili się, że tutaj, że kiedyś, że ktoś coś wjechał. We Włoszech? Nic.
    0 m npm: lato, niebieskie niebo, słońce, wysoka temperatura
    1300 m npm: wiosna, zielono, pachnąco, ale chłodniej
    1600 m npm: jesień, za chwilę złapie nas deszcz, który przeczekamy
    na ganku schroniska
    1800 m npm: zima, śnieg!!!
    śnieg, śnieg, śnieg, zasypane drogi, czas zawracać
  • góry na wyciągnięcie ręki. To trochę plus, a trochę minus. Istotnie, w linii prostej są bardzo blisko i to jest jak najbardziej plus - widać je i czuć, jednak żeby do nich dojechać trzeba się trochę napedałować - drogi kręte i wcale nie po płaskim, więc zanim dojedzie się do terenu, po którym człowiek by się powspinał, ma się już na liczniku 50 km i 500 m przewyższenia, a czeka drugie tyle na powrocie...
    na drugi raz wybralibyśmy na bazę jakieś miasto trochę dalej od
    wybrzeża albo więcej korzystali z pociągów...
  • makaron, makaron, no i jeszcze ten no... makaron. Włochy, wiadomka, w pierwszej lepszej knajpie pasta smakuje jak u nas w najlepszej restauracji. Domowa, własnoręcznie robiona, z receptury mamy czy babci, punkt honoru, no bo jakże to - niesmaczny makaron gościom podawać?
    na to wyborne spaghetti pojechaliśmy do Penne (no przecież, że nie
    mogliśmy zmarnować okazji do pojechania do tak smakowicie
    nazywającego się miasteczka!)
  • jest tanio. Cały wyjazd dość budżetowy - i Ryanair nie jest najdroższą linią lotniczą, i rowery wypożyczamy w bardzo przyzwoitej cenie, nocujemy w pensjonatach Bed & Breakfast (ale z kategorii bardziej Bed niż Breakfast, o czym więcej w minusach), jedzenie tanie (a jakie dobre, czy już mówiłam, że Włochy równa się smacznie? Chyba nie muszę o tym pisać...)
    skoro o jedzeniu mowa...
    lokalne przysmaki, klasyka Abruzji, arrosticini - szaszłyki, tu z kurczaka
    w wysoko ocenianym barze w Pescarze euro za patyczek. Sześcioma
    i małą pizzo-focaccią można spokojnie się najeść.
    20 euro za kolację na dwie osoby z napojami - czego chcieć więcej?
  • jest słodko. Desery włoskie pierwsza klasa. Migdałowe ciastka, lody, mniam, tylko cannoli brak.
    słodkie różności
    ferratelle / pizzelle, lokalne wafle z posmakiem anyżu
  • jest ładnie. Góry, morze, pagórki, do tego zielono, więc póki tylko coś widać (czyli gdy nie pada deszcz i nie ma mgły), to świat wygląda tak: 
    świat #1
    świat #2
    świat #3
  • można powiedzieć, że padało w trzeci dzień okrutnie, można, byłaby to prawda, ale że szklanka jest do połowy pełna, można też powiedzieć, że były warunki do wyjątkowych i nastrojowych fotek
    mieliśmy ambitne plany na niedzielę, ale pogoda skutecznie jest
    zniwelowała - zjeżdżać z 1500 metrów na poziom morza po
    tak śliskich ulicach to misja dla ekspertów.  Ja mokre wolę płaskie.
  • pełni sezonu jeszcze nie ma. Turystów mało, nie przeszkadzają, wolne pokoje w hotelach są do wyboru do koloru - w pensjonacie mieszkaliśmy chyba sami i nie było problemu ani żeby zameldować się, ani wymeldować w nieoczywistych godzinach (odpowiednio o 10 rano i trzeciej po południu).
    przy takiej pogodzie to pewnie w pełni sezonu też tłumów na plaży nie ma
  • bonus. Jeśli żaden z powyższych argumentów nie trafił, to do części czytelników powinien trafić ten:
    ej, podzielilibyście się tym spaghetti
Z minusów:
  • drogi są dziurawe. Jakby nie zasłaniać się widokami, (nie)ruchliwością fajnych pagórkowatych dróżek, to fakt pozostaje faktem - dziura na dziurze, łatka na łatce, ciągle trzeba wymijać i uważać - póki jedzie się 12 kph, problemu nie ma, ale kiedy zjeżdża się 50 kph, jest trudniej...
    dziuro, widzę ja ciebie
  • oczywiście można próbować ścieżek rowerowych, ale to wcale nie ułatwia sytuacji. Ścieżek we Włoszech są długie kilometry, widziałam mapę pokazującą, że można objechać całego buta (i to łącznie z Sycylią) nie zjeżdżając z wytyczonej trasy rowerowej. Na mapie całego kraju wygląda to ładnie, ale w rzeczywistości... Spróbowaliśmy jej w obie strony - około 20 km na północ od Pineto, w którym się zatrzymaliśmy, i 30 km na południe. Ścieżka jest bardzo bardzo zmienna - czasem jest to wyasfaltowany pas równoległy do drogi, czasem nieoznakowany kawałek główną i ruchliwą ulicą, czasem wykostkowana-również-piesza promenada, czasem ścieżka przez las... Mało tego - nie zawsze wiadomo, gdzie, jak (i po co) ona odbija, nie ma (jak jest na Wiślanej Trasie Rowerowej z Krakowa do Czechowic) tabliczki na każdym skrzyżowaniu, ba! tabliczek widzieliśmy ze trzy na tych wszystkich kilometrach. Gdybyśmy nie mieli wyklikanej trasie na nawigacji, kilkukrotnie byłoby ciężko - raz z głównej drogi trzeba było skręcić w taki jakby parking, z którego odchodziła wąska dróżka pod przejazdem kolejowym - gdybym nie widziała na mojej mapie, że ta trasa jest obiecująca, sama bym o tym nie pomyślała.
    most w Pescarze, tędy też wiodła ścieżka
    kawałek z naszej trasy na południe - ścieżka raz prowadziła bliżej morza
    (20 metrów), raz dalej (100 metrów). W tym pierwszym przypadku
    widać było fale, ale też trzeba było przejeżdżać przez piach, który zwiało
    z plaży i uważać na psy, biegaczy, nagle zmieniających kierunek pieszych,
    i tłumy tłumy niedzielnych rowerzystów, w stylu nastolatków na
    veturilo, jadących bez trzymanki pod prąd i piszących smsy...
    kiedy jechaliśmy ścieżką na północ, pogoda dużo gorsza - pochmurno,
    zapowiadało się na deszcz, był też dzień powszedni poza sezonem - więc
     ludzi dużo mniej i nawet jechało się dość komfortowo. Tu: na molo.
  • włoskie śniadania... jak Włosi mają smykałkę i do deserów, i głównych dań, i do przystawek, to śniadania są zupełnie nie w moim stylu. Ja przed setką na rowerze potrzebuję jogurtu, owoców, jajek, awokado, pomidorów, chleba, a dostaję... kawę i croissanta! Skąd wziąć energię?
    abrakadabra, czary i magia, energio, pojaw się z niczego, bęc
  • padało. To oczywiście nie jest wina Pescary jako takiej, tylko raczej naszego tegorocznego niefartu. Faktem jest jednak, że trzeciego dnia padało/kropiło/lało/mżyło (zależnie od pory dnia), a czwartego dnia miało padać, w związku z czym zaplanowaliśmy wycieczkę krótszą niż byśmy, gdyby nie miało.
    mokro.
    Prawdziwa ulewa nieudokumentowana, mieliśmy inne priorytety niż fotki.
    a nawet jak nie pada, to jest tak szaro-buro-nijako

środa, 22 maja 2019

[Działdowo] tydzień, 7 dni, 10080 minut, 604800 sekund, 1000 kilometrów

Po raz drugi w pracy zorganizowano (tym razem w maju) le Tour de Google (swoją drogą frapuje nas, czemu tegoroczna edycja nie nazywa się raczej Giro d'Google). To międzybiurowa, europejska rywalizacja, kto natłucze więcej kilometrów na rowerze w ciągu pełnego tygodnia. Start w poniedziałek o szóstej rano, koniec w niedzielę o dziesiątej wieczór. Wydaje się, że Warszawa powinna mieć pewną przewagę, bo nie wyobrażam sobie bardziej płaskiego miejsca na świecie niż rodzime Mazowsze, pogoda w niedzielę przed zapowiadała się jednak umiarkowanie obiecująco:
#będzieciężko

Prolog
Dzień przed Tourem poświęcamy na aktywny wypoczynek. Rano przebieżka po lesie Kabackim, potem spacer po Puszczy Kampinoskiej, po południu obiad. Takie leniwe niedziele to ja rozumiem.
tyle razy byliśmy w Izabelinie, a pierwszy raz wybraliśmy się na spacer.
Totalnie tego nie rozumiem!
ale wiem, że będzie trzeba to zmienić!
bo w lesie jest pięknie!

Etap pierwszy: Warszawa -> Nieporęt -> Warszawa, 120 km, etap płaski
Budzik dzwoni o szóstej, wyglądamy za okno - mokro. Koledzy, z którymi mamy iść na rower piszą, że pogoda ich nie zadowala i wracają spać. My na to... ubieramy się i wychodzimy... na klatkę, by zobaczyć za oknem ulewę. Przeczekujemy kwadrans czy dwa i kierunek: praca. Siąpi, a my nadkładamy 6 kilometrów, bo po trzech Piotrkowi przypomina się, że żadne z nas nie wzięło identyfikatora i nie dostaniemy się do biura... Ranek daje nam zatem 18 km. Że jesteśmy wcześnie, wcześnie wychodzimy i postanawiamy przejechać się nad Zegrze. Na zmianę siąpi, mży i pada. Buty przemakają szybko pomimo ochraniaczy, jest brudno, szaroburo i chłodno. W Nieporęcie zatrzymujemy się na gorącą herbatę i sernik, potem jedzie się znacznie przyjemniej! Piotrka zostawiam pod mostem Świętokrzyskim (piłka!), a sama jadę przez Wilanów, gdzie dokręcam brakujące kilometry do 120, słusznie przewidując, że łatwiej pojedyncze teraz niż potem dodatkowe dwadzieścia ostatniego dnia. Wracam do domu po zmroku [spokojnie, mam bardzo porządne światełka], głodna, przemoknięta, zmarznięta i brudna. Nastawiam pralkę na tryb błyskawiczny, jem dobrą kolację i idę spać - zaraz trzeba wstawać!
etap pierwszy
dzień dobry! energia w tym tygodniu bardzo się przyda!
początki bywają trudne
Nieporęt - nie ma czasu gapić się nad zalew, nie od tego ten tydzień;
szybka fota i w drogę!
jak za McDonaldem nie przepadam, tak w taką pogodę możemy się nawet
polubić - w środku sucho i ciepło, więcej nie potrzebuję

Etap drugi: Warszawa -> (prawie) Góra Kalwaria -> Warszawa, 110 km, etap płaski
Budzik znowu dzwoni niemiłosiernie wcześnie - wszak okienko pogodowe krótkie i kończy się zanim na dobre się zacznie. Jest rześko (około sześciu stopni), przepraszam się z butami i spodenkami zimowymi. Próbujemy dojechać do Góry Kalwarii, ale gdy jesteśmy już na przedmieściach zaczyna (nawiasem mówiąc zgodnie z prognozą) siąpić, zatem zawracamy, by w pracy pojawić się cali w błocie i mokrych butach, ale bogatsi o 70 km. Kolejne okno pogodowe zaczyna się dopiero koło 20 (i dobrze, udało mi się dzięki temu upchnąć do grafika jeszcze trening crossfitowy na pracowej siłowni), jedziemy do domu przez Obórki i Okrzeszyn. Początkowo chcieliśmy krócej, ale przecież każdy kilometr się liczy, a zwodniczo nie pada... do czasu, kiedy znowu jest mokro. Irytacja przechodzi w śmiech - no bo co mogę zrobić? Nic, tylko zacisnąć zęby i dojechać do domu albo mimo wszystko cieszyć się chwilą. Pod koniec wycieczki tymczasowo woda z nieba nie leci, więc żeby dobić w sesji wieczornej do 40 km kręcimy się tam i z powrotem po Braci Wagów. Wieczorem poważnie rozważam wypisanie się z tej głupiej zabawy. Jestem niewyspana, mokra, brudna, zziębnięta. Rozważył i wypisał się za to rower Piotrka i to już nawet rano - nawalił suport i Piotrek ledwo co dotarł do biura. Na szczęście miałam w pracy zachomikowany rower (a tak jakoś kiedyś przyjechałam, ale wieczorem padało, to zostawiłam i stał ponad miesiąc, bo nie było komu i kiedy na nim wrócić) - crossowy, bo crossowy, ale sprawny.
etap drugi
okienko pogodowe - wilgoć w powietrzu czuć, ale tymczasowo
nie pada
poranne okienko pogodowe kończy się powoli
wieczornego okienka pogodowego nie wybierasz - czasem jest dopiero
po zmroku

Etap trzeci: Warszawa -> Nadarzyn -> Młociny -> Warszawa, 108 km, etap płaski
Mimo zniechęcenia wtorkowego, w środę podejmujemy kolejną próbę. Ma być trochę cieplej, więc może będzie przyjemniej. Nie jest. Trochę siąpi, kiedy wyjeżdżamy z miasta, ale ranek ma być w porządku (czyt.: nie ma lać jakoś bardzo), więc trzymając się w rozsądnej odległości od autobusów, które jakby co zawiozą nas do pracy, eksplorujemy zachodnie, a potem północne obrzeża Warszawy. Kilometrów daje to 61. Trudniej wyjść z pracy - na szybie świeże krople, Pałacu zza mgły, a może chmur wcale nie widać, pogoda absolutnie nie zachęca. Mimo to w końcu opuszczamy ciepłe gniazdko i nawet jest w porządku (a może zdążyliśmy się przyzwyczaić do syfu na ulicach?). Wracamy standardowo ubłoceni i mokrzy, ale przy Natolinie jest już znowu przyjemnie, na tyle, że nadkładamy kolejne dwa - trzy kilometry przez Imielin, a potem Ciszewskiego. Dopisać 46.
etap trzeci
na okularach krople, powoli się przyzwyczajam
do syfu na butach, spodniach, kurtce
ale gdy świat wygląda o tak, to wyjść z ciepłego jest nadal bardzo trudno
a jak już się wyjdzie, to potem wygląda się tak

Etap czwarty: Warszawa -> Łódź, 189 km, etap pagórkowaty
W czwartek trzeba wreszcie podjąć decyzję - czy wycofujemy się z tego głupiego konkursu i kierunek praca czy idziemy w niego na całego, bierzemy dzień urlopu i uciekamy od deszczu na zachód. Po krótkim głosowaniu jednogłośnie wygrywa opcja druga, tyle że żeby ją zrealizować czekamy do godziny 10. Bo pada, bo się nie chce, bo już zmęczeni i zniechęceni. Wreszcie ruszamy i dobrych kilka następnych godzin dojeżdżamy do Łodzi, przez Aleksandrię, Moskwę i Syberię! Oprócz ulewy pod Nadarzynem jest świetnie. Nie idealnie, bo niebo zachmurzone, ale jedzie się miło, tylko niemrawo. Pod koniec udaje mi się jeszcze złapać gumę, przez co tracimy 50 minut i musimy zmienić trasę, żeby w ogóle zdążyć na ostatni pociąg - 20.35 z Widzewa. Plan "dojechać i poszwendać się po Piotrkowskiej" trochę nie wyszedł. Po takim dystansie zaś boli wszystko, ale że na szczęście w Warszawie leje, to mamy całkiem niezłą wymówkę, żeby wsiąść w metro, a nie pedałować do domu. Jeszcze tylko 20 minut wieczornego rolowania i rozciągania, żeby przegonić cały ten ból i spać, spać, wreszcie można spać.
etap czwarty
uwielbiam tereny na zachód od Warszawy - lasy i puste drogi środkiem
i dalej lasy
a potem lasów mniej, ale nadal zielono i luźno
pojedyncze drzewa - też pięknie
ooo - takie asfaltowe ścieżki rowerowe to ja popieram; a nie takie
kostkowane buble góra-dół
Moskwa, Syberia - wszystko było na tej wycieczce

Etap piąty: Warszawa, 74 km, kryterium miejskie
Podejście do piątku mamy różne. Ja jadę jak najwolniej, jak najkrócej, jak najspokojniej, żeby zregenerować się w miarę możliwości przed sobotą i czekającą rywalizacją biegową (!). Otóż znów startujemy w Ekidenie - firmowej sztafecie maratońskiej i od paru dni gryzie mnie sumienie, jak taka ilość roweru wpłynie na mój występ i te mięśnie, które biegają. Zresztą, i tak nie mam siły, żeby coś dalej albo coś szybciej na rowerze - jestem wyczerpana. Jadę spokojnie do pracy (no dobrze, może odrobinę dłuższą drogą ;-)), w czasie pracy do Parku Szczęśliwickiego po pakiety startowe, a potem (znów troszkę dłuższą drogą ;-)) do domu. Piotrek robi więcej kilometrów i rano (Góra Kalwaria), i wieczorem (wał, Gassy), i to jeszcze na cięższym i mniej aerodynamicznym rowerze (suport, pamiętacie?). Czy zemści się w sobotę?
etap piąty
rano - kałuże wciąż istnieją, ale śladowo i w powietrzu sucho
czapeczka pod le Tour
pakiety odebrane! Mamy dwie drużyny. Jedna (ta z nami) pobiegnie
w sobotę rano, druga w niedzielę.
po pracy uruchamiam carboloading, czyli przygotowanie się
węglowodanowo pod kątem weekendu
kolarstwo romantyczno-fotograficzne na powrocie

Etap szósty: Warszawa -> bieg -> Osieczek -> Warszawa, 156 km, etap płaski
Budzi nas o szóstej nawałnica. Grzmi i pada tak, że nie widać budynku po drugiej stronie Płaskowickiej. Zaczynam mieć nadzieję, że mój biegowy team odpuści i nie będę musiała się kompromitować. Niestety, nie z takich oni... Sama sztafeta polega na przebiegnięciu wspólnymi siłami maratonu - pierwsza osoba biegnie 7.2 km, dwie następne po 10 km, trzy ostatnie 5 km. Żeby liczyć się w klasyfikacji drużyn firmowych (to w końcu szumnie nazywane Międzynarodowe Mistrzostwa Polski!), trzeba mieć co najmniej dwie dziewczyny, czyli w dobrych zespołach dokładnie dwie dziewczyny biegnące piątki... W naszym ja biegnę pierwszą piątkę (start około 10.40), Piotrek finiszuje. Długo nie możemy się zdecydować, czy jechać na rowerze (mapy meteo mówią, że nie pada od 10-11) czy nie. Nie chce się, pogoda nie zachęca, ale jakby nie patrzeć jest to darmowe 25 km do rywalizacji. Przestaje padać, przezornie zakładamy zimowe buty (mimo że jest gorąco, ale jak buty zamokną, a pewnie zamokną, to nie będzie w czym jeździć po południu, więc lepiej żeby "zmarnowały się" te zimowe), odjeżdżamy ze trzy kilometry od domu i jak nie lunęło! Na starcie melduję się w ostatniej chwili, zmoknięta i już rozgrzana troszkę szybszą jazdą. Przebieram się, odbieram pałeczkę i cierpię przez całe 23 minuty i 11 sekund, czyli dokładnie 11 sekund dłużej niż na mojej życiówce. Uff, kompromitacji nie było. Z drugiej strony, to chyba znaczyło, że przygotowana byłam znakomicie i mogłam wreszcie złamać 23 minuty... Generalnie cała drużyna pobiegła rewelacyjnie:

  • kolega 1. - 7.2 km - 28:03
  • kolega 2. - 10 km - 43:11
  • kolega 3. - 10 km - 37:50
  • ja - 5 km - 23:11
  • koleżanka - 5 km - 21:28
  • Piotrek - 5km - 19:39

i w rezultacie zajmujemy 19. miejsce (szóste w pierwszej turze), a trzecie w klasyfikacji firmowej! Piotrek biegnie ostatni, pięknie finiszuje, walcząc do ostatniego metra z Bankiem Gospodarstwa Krajowego. Tym razem o sekundę gorszy, ale brawo brawo za tę walkę! Zmęczony, wygląda (i pewnie czuje się) jak zombiak. Odczekujemy, by wrócił do żywych i z powrotem do domu, przebrać się, zjeść porządne drugie śniadanie i - na obiad do Osieczka, na pierwszą prawdziwą przejażdżkę w tym tygodniu. Bo głowa wreszcie uwolniona od Ekidenu, bo ciepło, bo na krótko, bo siły magicznie wróciły. Rozkoszujemy się pogodą i 759 km na liczniku. Tysiąc na wyciągnięcie ręki...
etap szósty, ostatnia prosta
szczęśliwi, bo nie skompromitowali się
trzecie miejsce!!!
wreszcie niebieskie niebo, wreszcie widać słońce
wreszcie ciepło, wreszcie ładnie
a las nadal tak samo urokliwy
nawet dziury w drodze nie przeszkadzają
tym bardziej, że przed nami pyszny obiad
odkąd w sobotę wróciły mi magicznie poekidenowo siły, okazuje się, że
na crossowym rowerze wcale nie jest tak łatwo trzymać tempo szosy

Etap siódmy: Warszawa -> Płock -> Działdowo, 262 km, etap płasko-pagórkowaty
Ale żeby do tysiąca dojechać, przyda się trochę strategii - dwóch kolegów do pomocy i wiatr w plecy. Wybieramy Toruń - chcemy na kolację zjeść pierniki - i w drogę! Jest pięknie, przyjemnie, jedzie się łatwo i miło, rozmawiamy, zatrzymujemy się na lody, banany, zwiedzamy Płock, siadamy na obiad - i postanawiamy kupić bilety na nasz pociąg (Toruń -> Warszawa, 19:18). Niestety, miejsca rowerowe już wyprzedane i musimy znaleźć plan B. Z powrotem do Warszawy niechętnie: pod wiatr, w strefę deszczu, daleko... Gdzie by tu? Pada pomysł Działdowa. No to siup! Tyle, że teraz dużo ciężej, bo wiatr przeszkadza, trasa wiedzie trochę pod górę, a w nogach parę kilometrów już jest. Wreszcie pęka tysiak. Ja mam na liczniku 1022, Piotrek 1098 - zajmujemy pierwsze dwa miejsca w indywidualnej klasyfikacji le Touru. Czterocyfrową liczbę (1001) wykręcił jeszcze kolega z Zurychu, ale on musiał też walczyć z nielichym przewyższeniem. Dobrze, że ten tydzień już minął. Do następnego, ale byle nie za szybko!
etap siódmy
krótkie zwiedzanie Płocka
dłuższy postój na obiad - świeża ryba, frytki, ogórki, świeże powietrze,
czego chcieć więcej?
a pogoda taka
ooo, i taka
my
a tak wyglądał mój tysięczny kilometr. Ostatnie dwadzieścia dłużyły się
niemiłosiernie i były trudniejsze niż pierwsza setka, ale dojechaliśmy,
i to z zapasem, żeby spokojnie zamówić i zjeść kebab XXL z kurczakiem
w picie. Nie przepadam, ale po takim wysiłku smakował jak najlepsze
danie z knajpy z gwiazdką Michelin.