Ludzie mają różne marzenia. Moim od kilku lat było wgrać na Stravę jazdę, którą będę mogła zatytułować “never resting” (czyli "nigdy nie odpoczywać", dla niekolarzy: Everesting to takie wyzwanie rowerowe, które polega na wybraniu jednego podjazdu i tłuczeniu go w górę i w dół, i w górę, i w dół, aż w przewyższeniu uzbiera się wysokość Mount Everestu, notabene dzisiaj utrzymuje się, że jest to o jeden metr więcej niż kiedy chodziłam do szkoły! Zresztą pewnie wszyscy Czytelnicy to wiedzą, bo pamiętają ten wpis)
To moja druga próba - dwa lata temu na Salmopolu poddałam się po 6191 metrach, rok temu się popsułam (złamany obojczyk i inne takie rowerowe popsucia) i w okolicy najdłuższego dnia w roku nie byłam jeszcze w szczycie formy. Czułam się bez tego wyzwania jakaś taka niedokończona, niekompletna i chciałam spróbować raz jeszcze - wczoraj się udało! I spróbować, i ukończyć. Przełęcz Ostra od strony Limanowej! To był bardzo długi dzień - pierwszy w moim życiu, kiedy jadłam czterdzieści razy czyli… najlepszy? :-) Lubię jeść. O tym jedzeniu to można cały post napisać - w aucie było pieczywo, jajka, sałatki, kasza bulgur z hummusem, muffinki z fetą, jogurt pitny, ser żółty, słone krakersy, niesłone krakersy, orzeszki, czipsy tortille, a na słodko chlebek bananowy, banany, batoniki Legal Cakes (kocham!), Cliff Bary, żelki - i takie sportowe, i takie zwyczajne, ale kwaśne, ulubione czekoladki - Lindorki i Kasztanki, lukrecja, karmelizowane orzeszki, musy owocowe. Co rundę bagażnik hop, skubnąć dwie żelki, ćwierć batona i dalej w drogę.
W speechu zawsze musi być część dziękczynna, zatem i ja dziękuję za wsparcie - to na żywo, wszystkie (dużo!) miłe wiadomości różnymi internetowymi kanałami, a kolegom z pracy, że last minute przejęli ode mnie dyżur (ciężko z dużym wyprzedzeniem zaplanować okienko pogodowe, a pogoda pod Nowym Sączem ostatnimi czasy parszywa). A największe dzięki dla Piotrka, że znosi te moje głupie pomysły, nie marudzi i dokręcał ze mną po nocy :* :* :*
Pamiętniczek (nie, nie zapisywałam notatek na żywo, w XXI wieku mamy dyktafony):
[0/39] pierwsze sukcesy. Pamiętam o butach kolarskich, pies za płotem nie szczeka, więc udaje się nie obudzić wszystkich sąsiadów w środku nocy. Start jazd: 4.20 AM
[1/39] na podjeździe ciężarówka z balami drewna, osobówka i jedna jaszczurka. Taka prawdziwa czarna z żółtymi ciapkami. Mój rozespany mózg zauważa ją w ostatniej chwili, ale udaje się jej nie rozjechać. Uff.
[2/39] pięć samochodów; dajcie spokój - przed piątą? Na przystanku na zakręcie pośrodku ni-cze-go ktoś czeka na autobus. Zero jaszczurek.
[3/39] na zjazd zakładam trzepotkę - dodatkowe pół minuty fatygi, ale warto. Asfalt przesycha, jest rześko. Najbardziej marzną mi uszy.
[4/39] po raz pierwszy od wielu dni widzę kawałek niebieskiego nieba. Będzie trzeba zaraz zmienić okulary na przeciwsłoneczne.
[5/39] mój piąty, Piotrka szósty
[6/39] pora ogarnąć soszjale, odezwać się tu i tam, może ktoś przyjedzie nas wesprzeć po południu
[7/39] insta or it ain’t real? No to już jest “real”!
[8/39] na ostatnim zjeździe dojeżdżam przyczepę z balami drewna, mimo że dałam jej duży handicap. Dużo mijamy tego eks-lasu :(
[9/39] nie pamiętam, ile dokładnie trzeba było na to podjazdów, ale na pewno jestem już lokalną legendą!
[10/39] kamizelka bye bye
[11/39] jem co rundę. Przez cały podjazd zastanawiam się, co zjem po zjeździe. Świadomość, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, będę dzisiaj jeszcze jeść 29 razy jest… przyjemna.
[12/39] Piotrka piętnasty, akurat razem. Na pojeździe mija nas samochód z kamerką Google Street View. Czad.
[13/39] nowa koszulka, nowe spodenki, nowe skarpetki, ale mi przyjemnie!
[14/39] pierwszy króliczek, zdecydowanie nie moje tempo. Piotrek długo się nie może zdecydować czy jechać wolno ze mną czy szybko z kolegą i w efekcie jedzie sam gdzieś między nami pośrodku.
[15/39] na 300m, 700m, 1km, 1.3km do szczytu ktoś napisał kredą na ulicy “Go Piotrek”. Nigdzie nie ma “Go Natalia”.
[16/39] Darek-bus mija nas nie pierwszy raz. Zastanawiam się co ci wszyscy kierowcy busików sobie o nas myślą. Albo panowie ze służby drogowej, którzy sprzątają coś z pobocza koparką. Panowie mają przerwę na papieroska. Słyszę słowa “ta pani”, ale reszty nie udaje mi się podsłuchać.
[17/39] ptaszki nadal ćwierkają, chociaż rano ich koncert był ogłuszający, a teraz ledwo coś słyszę między szumem silników i skrzypieniem mojej korby.
[18/39] sałatka na lunch! Zjeżdżam!
[19/39] ja mam 19, Piotrek 24, razem spokojnie mamy już tyle co trzeba. Job done.
[20/39] w zasadzie jadę na dwa Garminy, więc poniekąd u mnie też job done, nie?
[21/39] za połową, więc teraz powinno być już z górki. A, nie, oh wait. Credit: Cezary
[22/39] przyjmuję strategię z ostatniego Agrykolingu: mocno-słabo-mocno-słabo, ale robię tylko te parzyste powtórzenia
[23/39] punkt 15.15 minął mnie sznurek dwudziestu samochodów. Ciekawe co zacz, szychta się skończyła?
[24/39] Artur napisał z dobrymi wieściami, będzie wsparcie o 19. To teraz wstyd byłoby się poddać wcześniej.
[25/39] na zjazdach nie dokręcam, zupełnie jak nie ja. Trochę martwi mnie, że na jednej konkretnej prostej rozwijam coraz wyższe prędkości, tak jakby wiatr się uniekorzystniał.
[26/39] na następnej rundzie życiówka UP! Trzeba się wystroić w świeże ciuszki.
[27/39] a nie, jednak pomyliłam się w obliczeniach o cztery metry
[28/39] w zasadzie mogę już teraz skończyć i nie będzie, że cały dzień jeżdżenia na marne
[29/39] fizycznie czuję się nieźle, wykręcam małe, bo małe, ale zaskakująco rozsądne jak na okoliczności waty
[30/39] zaraz będzie wsparcie
[31/39] rundę jedziemy w pięć osób, tego dawno nie grali
[32/39] mały biały i duży czarny samochód urządzają sobie pseudowyścig, trochę się ich boję, ale słychać ich z daleka i można się zawczasu wcisnąć na pobocze
[33/39] jest i Artur!
[34/39] boli mnie kolano, po raz pierwszy czuję, że to może się nie udać. Plan: małe waty i duża kadencja.
[35/39] powrót do punktu wyjścia. Ciemno, cicho, pusto, ćwierkają ptaszki, rękawki, nogawki, rękawiczki.
[36/39] zjazd marzenie (zważywszy na okolicnzości). Wprawdzie po ciemku, ale auto za mną grzecznie jedzie, nie wyprzedza i włącza mi długie, kiedy można.
[37/39] Piotrek wlecze się ze mną pod górę, dokręca do dziesięciu tysięcy
[38/39] już już prawie, jeśli (jeśli?! kiedy!) się uda, to dzisiaj (jest ledwo po 23)
[39/39] jestem tak zmęczona, że nie mam siły się cieszyć













 |
punkt widzenia: kiedy po jeździe jesteś tak zmęczona, że nie masz siły się cieszyć, więc fotkę z cieszyńską przygotowujesz sobie zawczasu |