Kos - nasze trzecie wakacje z biurem podróży, ale jakby pierwsze - do Agadiru na brydża i do Andory na narty wyjeżdżaliśmy, skorzystać z przelotu, noclegu i wyżywienia. Teraz niby też, ale… Przelot polskim czarterem i pan pilot po wylądowaniu biorący oddech po słowach “wylądowaliśmy w Kos (sic! poza tym - jeżeli już to *na* Kos lub *w* Kardamena)” w oczekiwaniu na oklaski. I hotel all inclusive z dala od cywilizacji, za to blisko plaży, serwujący posiłki sześć razy na dobę (i zamiast skupić się na jakości, niestety poszli w ilość - wybór bardzo duży, ale to niedopieczone, tamto zwęglone, to surowe, to zimne, to niedoprawione). Ludzie kursujący posiłek - basen - plaża - posiłek. I mnóstwo, mnóstwo dzieci - zewsząd słychać “mamoooo, ja chcę się kąpać”, “tatoooo, on mi zabrał samochodzik”, “mamooo, ale on mnie ochlapał”, “tatooo, jestem głodny”. I tak w koło Macieju, ważkie problemy do natychmiastowego rozwiązania.
Wszędzie słychać też język polski - i Tui, i Itaka, i Rainbow Tours zabierają klientów na tę już trochę polską wyspę - a miejscowi to zauważają; i jak to bywa - gdzie popyt, tam podaż, voila:w sklepach z pamiątkami książki po polsku, a w hotelowym telewizorze TV Polonia |
wycieczki w lokalnych agencjach turystycznych reklamowane po polsku dla Polaków |
inna knajpa drogowskazy do ważnych miejsc i - Warszawa! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz