piątek, 21 lipca 2017

[Luksemburg] za wszystko inne zapłacisz kartą Luxembourg Card

Dwa ostatnie dni były najbardziej intensywne (tak, jeszcze bardziej niż 135-kilometrowa wycieczka rowerowa!), zaplanowane co do minuty i patronowała im "Luxembourg card" - karta dla turystów, która za naprawdę śmieszne pieniądze (20 euro / osobę / 2 dni; to byłoby tanio nawet w Polsce!) upoważniała do nielimitowanego transportu w całym kraju i wstępu do kilkudziesięciu muzeów. Poniżej nasz grafik z obliczeniami, jak duże oszczędności poczyniliśmy :-) Oczywiście trochę przekłamane, bo gdybyśmy musieli płacić pełną cenę za wejście, to wiele miejsc byśmy zignorowali. Zacznijmy od soboty.

  • punkt pierwszy: pociąg do Clervaux; odjazd 9.18, przyjazd 10.14; dworzec jest wprawdzie blisko hotelu, ale po drodze trzeba kupić wodę, śniadanie - kanapki na wynos, karty turystyczne i odwiedzić bankomat; koszt dwugodzinnego biletu: 2 euro
  • godzina na zwiedzanie miasteczka; koszt: 0 euro :-)
  • pierwsze muzeum - usytuowane na zamku muzeum makiet zamków luksemburskich; wszystkich jest 23, niektóre zajmują całe pokoje; wychodzimy o 11.55; koszt biletu: 3.50 euro
  • o 12 otwierają wystawę fotograficzną The Family of Man, importowaną ze Stanów, bo przygotowywana była specjalnie dla Momy; bardzo chcemy ją zobaczyć, chociaż pobieżnie i niestety, jest to prawdziwy sprint z zegarkiem w ręku, bo mamy tylko pół godziny; koszt biletu: 6 euro
  • następny punkt to autobus - o 12.38 odjeżdza spod zamku 840 do Diekirch; nie możemy się na niego spóźnić, następny za cztery godziny; zdążamy, co więcej podczas spaceru po mieście udało się kupić banany i morelki, a w zamkowej toalecie je umyć, więc teraz pora na prowizoryczny lunch; z autobusu wysiadamy o 13.16; koszt dwugodzinnego biletu: 2 euro
  • w Diekirch wszystko wymyka się spod kontroli! Miało być tak: szybki spacer + muzeum samochodów, na 14 jesteśmy w wypożyczalni rowerów, ale nieplanowo skusiliśmy się na muzeum militarne - no bo akurat przechodziliśmy i podeszliśmy zrobić zdjęcie czołgom, a potem było standardowo - chodź, tylko na dziesięć minut - i wyszło ze dwadzieścia; było warto, muzeum dość hmmm... ekscentryczne. Po pierwsze śmiało konkurowało z nowojorskim Metropolitanem o miano skarbnicy eksponatów wszelakich. Po drugie niektóre inscenizacje dość groteskowe. Koszt biletu: 5 euro.
  • następne jest muzeum samochodów, które okazuje się skromnym muzeum samochodów (nie to co w Rydze!) z ciekawą ekspozycją rowerową; a w pakiecie jednosalowe muzeum lokalnego piwa Diekirch, którego parasole mijamy w całym kraju; koszt: 5 euro
  • w wypożyczalni po drobnych perypetiach (najpierw idziemy do nieczynnej, której zresztą nie możemy znaleźć, potem wracamy do głównej - to tylko po kilkaset metrów, ale u nas liczy się każda minuta) jesteśmy dopiero trochę przed 15... Planowaliśmy 14 i w trzy godziny przejechać 50 km z dwoma postojami do innego miasta i tam oddać rower (czytaliśmy, że tak można, ta druga wypożyczalnia jest właśnie do 17). Niestety, pan marudzi, że trzeba oddać w Diekirch, no i jest już godzina 15 - i tak nie zdążymy. Ale jest szansa na uratowanie wycieczki - wypożyczalnia na campingu zazwyczaj czynna jest do 21. Czy dzisiaj jest zazwyczaj? Sprawdzimy! I - tak, tak, rowery też są z kartą za free! Niestety górskie, szosówek nie ma. Koszt wypożyczenia na cały dzień: 15 euro.
  • kilkanaście kilometrów dalej pora na pierwsze wnioski - dobrze, że nasz plan uległ zmianom. Rowery są ciężkie, a teren pofalowany - praktycznie na zmianę jadę na prawie najlżejszym biegu i rozwijam oszałamiające 8km/h; i na najtwardszym, gdzie już trochę wiatru we włosach z 40km/h można poczuć. Te pierwsze wnioski snujemy w Medernach, gdzie w przycampingowanym lesie kryje się "bosa ścieżka" - kilka stacji wyłożonych różnymi materiałami - kamulcami, kamieniami, kamyczkami, żwirem, szyszkami, drewnianymi belkami itd. Koszt wejścia: 0 euro (na Lux card miało się dostawać szklankę soku jabłkowego, ale jakoś głupio nam było prosić...)
  • kilka kilometrów dalej - zamek w Larochette; koszt zwiedzania: 5 euro
  • po drodze szansikujemy jeszcze jeden zamek w Beaufort, ale ten już jest zamknięty, więc musi wystarczyć fotka z zewnątrz
  • teraz prosty plan: prosto na camping; po drodze jednak przygody - ruchliwą drogę omijamy leśną ścieżką, na której po kilku kilometrach leży drzewo - ani z lewej ani z prawej nie da się go obejść (zbocze), przedzieramy się przez pień i gałęzie; uch, trochę to trwa, ale się udaje!
  • camping czynny - oddajemy rowery, jemy kolację w Diekirch, wracamy pociągiem do Luksemburga; koszt dwugodzinnego biletu: 2 euro
Niedziela jest spokojniesza :-)
  • zaczynamy podobnie; pociąg o 9.18, tym razem do Ettelbrucku, 9.43, tam przesiadamy się na autobus 570, 9.48-10.12 do Vianden; koszt dwugodzinnego biletu: 2 euro
  • w Vianden idziemy na zamek - przyzwoity, duży, z wytyczoną trasą do zwiedzania: tu jakaś zbroja, tam kaplica, tu studnia, tam pomieszczenia z późniejszej (XIV wiek) dobudowy, już z meblami, a także ubranymi w stroje z epoki aktorami (w kuchni obierają jabłka i filetują rybę; na krużgankach strzelają z pistoletów i walczą na miecze, po korytarzach biegają dzieci); koszt wstępu: 7 euro
  • w Vianden jest jeszcze jedna atrakcja - wyciąg krzesełkowy (tylko terenów do zjeżdżania na nartach nie ma!); z wyciągu podziwia się widok na miasto i zamek; koszt wjazdu i zjazdu: 5.30 euro
  • wracamy (dokładnie jak w tamtą stronę), ale jako że dwie godziny dawno minęły, trzeba by było kupić nowy bilet; koszt dwugodzinnego biletu: 2 euro
  • powoli dzień się kończy - na dworcu wstępujemy na ciacho i autobusem (łapiemy się w dwie godziny ;)) jedziemy do dzielnicy europejskiej (Kirchberg z instytucjami UE, uniwersytetem, wieżowcami - taki luksemburski Mordor) i stamtąd spacerem do centrum; koszt zwiedzania nowej dzielnicy: 0 euro
  • teraz na tapecie kazamaty - podziemne galerie wykute w skale murów miejskich, długie na 23 kilometry; oczywiście zwiedzać można małą część, ale już ona robi wrażenie - ile czasu i energii pochłonęłoby to teraz, a ile musiało w XVII wieku?! koszt biletu: 6 euro
  • czasu coraz mniej, ale starcza jeszcze na szybką rundkę po muzeum miasta - dużo ciekawych eksponatów, map (także 3d z podświetlanymi rejonami), informacji (kiedyś suknie ślubne biedniejszych panien były czarne, a nie białe - po prostu zakładano najbardziej wyjściowy ciuch, miał się przydać nie tylko raz w życiu), ikonografik (np. z liczbą mieszkańców) czy makiet (jak miały wyglądać budynek Trybunały Sprawiedliwości)
  • koniec! obiad, przejazd autobusem na lotnisko, checkin, o 20 odlatujemy; koszt dwugodzinnego biletu: 2 euro
Razem zapłacilibyśmy 73.70 euro (nie licząc nieotrzymanej szklanki soku jabłkowego!), a że zapłaciliśmy 20, to chyba znaczy, że zarobiliśmy 53.70? I to od osoby, czyli razem 107.40. Będzie jak znalazł na następną wyprawę!

czwartek, 20 lipca 2017

[Luksemburg] I ♥ rower

Luksemburczycy uwielbiają rowery. W kraju o powierzchni 2500 km^2 znajduje się 600 km ścieżek rowerowych (300 następnych w budowie) i 700 km tras MTB. Nic dziwnego, że ciągnęło nas do wypożyczalni - zameldowaliśmy się elegancko przed dziesiątą po dwie szosówki i - w drogę!
wypożyczone śmigacze
Planowaliśmy (i plan zrealizowaliśmy) 130-kilometrowe kółko dokoła Luksemburga. Liczyliśmy (i się nie zawiedliśmy), że ścieżka będzie dobrze oznakowana i nie będziemy musieli za często zaglądać do ściągniętych offline na komórki map. W istocie oznaczenia były świetne i praktycznie jechaliśmy za strzałkami.
praktycznie na każdym skrzyżowaniu informacja, którędy prowadzi ścieżka
W ogóle pierwsze pięćdziesiąt kilometrów to bajka - asfaltowa ścieżka prowadziła dawną trasą kolejki, którą wzięto i zalano równym betonem. I nieważne co było w okolicy - rowerzyści mieli dwieście (?) centymetrów tylko dla siebie. Kuriozalnie wyglądało to odcinkami, gdzie równolegle biegła dość wąska, nieuczęszczana ulica z nikąd do nikąd przez nigdzie. Nie jeździły nią samochody, asfalt był wspaniały, ale po co dobrze, jeżeli można lepiej? :-)
z lewej - szeroka ścieżka wzdłuż drogi
z prawej - pokolejowy tunel, teraz tylko dla rowerzystów
Na naszej trasie kilka postojów - pierwszy w Echternach, gdzie niestety zakończyła się trasa kolejowa. Trochę zwiedzania, spacer po miasteczku, szybki flammkuch i dalej.
Eternach 1 - jezioro
Eternach 2 - mieszkaniec jeziora
Eternach 3 - rynek
Dalej było równie malowniczo - kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż rzeki i tym samym granicy z Niemcami. Tak aż do Remich, gdzie obieramy kierunek miasto Luksemburg. Jeszcze trzydzieści, razem sto trzydzieści pięć! Tydzień temu byłby rekord...
stąd przepływa się rzekę - do Niemiec
I na koniec jeszcze jeden dowód, że Luksemburczycy kochają rowery - scenka z centrum stolicy:
kto wygra dziś Tour de France?

wtorek, 18 lipca 2017

[Luksemburg] miasto pełne widoków

Obieżysmaku, Obieżysmaku, dokąd tym razem? Dokąd wyobieżysmakowałeś tanie bilety lotnicze? A więc tak - tym razem do Luksemburga na cztery dni (czwartek - niedziela). Lot w czwartek rano o nieprzyzwoicie wczesnej porze (7.40; fakt, że o półtorej godziny lepszej niż jak ostatnio lecieliśmy do Mediolanu...) zaowocował dość leniwym początkiem - trochę pochodziliśmy po mieście, zameldowaliśmy się w hotelu, obejrzeliśmy końcówkę etapu Tour de France, znowu wyszliśmy na miasto... Wyszło z tego 17 kilometrów spaceru i kilka refleksji.

Po pierwsze w mieście Luksemburg łatwo o piękne widoki - miasto położone jest na wzgórzu. Niewielkim (około 60 metrowym), ale dzięki temu z każdego miejsca jest widok - albo do góry albo na dół.
widok #1 do góry
widok #2: w dół
widok #3: do góry
widok #4: w dół
Po drugie Luksemburg to taki fajny mix. Z jednej strony czują się odrębni, wyjątkowi, osobni. Widać flagi, nasz hotelowy korytarz cały w godłach, w sklepach z pamiątkami cały stojak z pocztówkami z rodziną królewską...
w jakim ja jestem kraju? Aha, już wiem.
pozdrowienia z księciem czy księżniczką?
Z drugiej strony czerpią garściami z sąsiadów. Mówi się tu wieloma językami - czasem po niemiecku, czasem po francusku, holendersku czy luksembursku. Napisy na ulicach są w kilku językach, ale niarzadko tylko w jednym wybranym albo w jakiś dwóch. Różnych. Nie ma reguły. Najbezpieczniejszy jest angielski :-) Podobnie z jedzeniem - nie ma właściwie takiego tworu jak kuchnia luksemburska, jest synteza dań z Belgii, Francji i Niemiec.
zapożyczona z Alzacji flammkuchen, czyli pizzo-tarta,
klasycznie z cebulą i boczkiem
"tradycyjnie" luksemburskie - kiełbaski z winem w sosie musztardowym,
widać wpływy niemieckie
ale my tu gadu gadu o daniach głównych, a desery czekają.
I to desery prima sort, jak od najlepszych francuskich cukierników!
zostając w temacie deserów - w sklepach
wszystko co najlepsze u sąsiadów - belgijskie
wafle i holenderskie speculoosy w czekoladzie
Po trzecie mają wygodne bankomaty. Chociaż - jakbym chciała wypłacić tysiąc euro w banknotach po dziesięć, to chyba wyklikanie zajęłoby mi trzy dni...
tysiąc euro w banknotach po dziesięć to raptem sto baknotów;
zakładając jedno kliknięcie na 3 sekundy to 333 sekund, czyli 5 i pół minuty.
Czyli żadne trzy dni, phi!
Po czwarte znaleźliśmy polski akcent w tym kosmopolitycznym mieście:
ostatnio na blogu też było o Kowalskim, kto pamięta?

wtorek, 11 lipca 2017

[Żyrardów] dobry timing nie jest zły

Co weekend przymierzamy się w tym roku do pokonania stu kilometrów na rowerze i jakoś nie szło - ostatnio nawet dużo nie brakowało (98.8 km), no ale magiczna granica nie została przekroczona. Potrzeba było eksperta do zaplanowania wycieczki! Ekspert zapragnął podróży sentymentalnej - przypomniało mu się, że w II klasie podstawówki był na zielonej szkole w Bolimowie. A Bolimów zaraz pod Warszawą, fiku miku, OK Google, hotel w Bolimowie. No dobra, może nie w, bo 30 km dalej, ale ładny, 4.8 na Tripadvisorze, smaczne śniadania, jedziemy! I pojechali.

Do Bolimowa dojechaliśmy sprawnie - no moooże z jakąś tam małą przerwą na lody. Aha, i jeszcze jedną na pierogi. No i na croissanta. Ale nic więcej; poza wymienionymi przerwami było sprawnie :-) No więc dojechaliśmy do tego Bolimowa, ja pełna nadziei na wspomnienia, że coś się przypomni, że coś znajomego zobaczę... Niestety. Nic. I nie dość, że takie nic, to jeszcze inne nic, bolimowskie, otóż w Bolimowie nic nie ma :( Żadnych zabytków, spektakularnych widoków, restauracji z gwiazdką Michelin czy choćby punktu z rzemieślniczymi lodami. No nic, po prostu nic! Myknęliśmy zdjęcie z tabliczką do dokumentacji i dalej w drogę.
do dokumentacji
A dalsza droga bardzo przyjemna - przez Bolimowski Park Krajobrazowy, dziesięć kilometrów do Skierniewic. Po lewej las, po prawej las, a środkiem droga płynie. A obok drogi ścieżka dla rowerzystów. Ze Skierniewic do miejsca postojowego, tj. hotelu w Radziejowicach całkiem blisko, ostatnie 30 km. Trochę zmęczeni- i mięśnie od wysiłku, i ciało od nie tak bardzo znowu wygodnej pozycji. Na ostatnie 3 km włączamy piąty bieg - chmury przybierają tak ciemny kolor, jakby miało lunąć, na horyzoncie widać błyskawice. Pędzimy do hotelu, zaczyna kropić 600 metrów od celu. My coraz bliżej, deszcz coraz konkretniejszy, wjeżdżamy pod dach, lunęło. No cóż, ma się to perfekcyjne wyczucie czasu :-)
dobry pokój hotelowy to taki z parkingiem dla rowerów
Nocujemy i w niedzielę wracamy ze zwiedzaniem, najpierw kręcimy się po parku w Radziejowicach, potem jedziemy do Żyrardowa, gdzie zachwycają tereny pofabryczne. Dużo czerwonej cegły, fajne klimatyczne budynki, w sam raz na lofty (są!), hipsterskie galerie handlowe (są!), eleganckie restauracje (są!). A do tego piękne niebieskie niebo. Aparat sam wyciągał się z futerału.
Filip de Girard - to on wynalazł maszyny do przędzenia lnu

spółka, która miała wykorzystywać wspomniane maszyny, została założona
24 czerwca 1829 roku...
...i nosiła nazwę "Karol Scholtz i Spółka"
dokoła przędzalni i tkalni powstała osada; tu domy robotników

a tu w tle magistrat
jeden z kolejnych niezliczonych budynków pofabrycznych
i detal
Wracamy do domu. Licznik wycieczki mówi 225 kilometrów! Rekordowo dużo! No a przy okazji padł rekord na 10 kilometrów - 19:37, to średnia ponad 30/h i to z dwoma czerwonymi światłami po drodze.
225!!!!
sobota
niedziela