Wycieczka szósta
Szósty dzień zaczynamy od podjechania tramwajo-pociągiem do Benissy (a właściwie, gwoli kronikarskiej dokładności, to tylko do Calpe, bo stamtąd kursowała komunikacja zastępcza w postaci autobusu, który na szczęście zabrał nas razem z rowerami), a dalej pierwszy podjazd na puerto de Bernia - piętnaście kilometrów, kilka pierwszych całkowicie płaskich, końcówka trochę bardziej stroma - wznosimy się z 260 do 620 m npm. Piękne widoki, piękne niebo, piękny asfalt. Samochodów brak - przez te piętnaście kilometrów spotkaliśmy ich tylko dziesięć (i dobrze, że tylko tyle! Liczyłam te samochody po hiszpańsku, a liczebniki od 11 do 20 mam opanowane najsłabiej...). Po każdym wjeździe musi nastąpić zjazd - nie inaczej było tym razem, po wytraceniu całej zdobytej wysokości, zatrzymujemy się na fajny trzydaniowy obiad (krem z warzyw, kurczak, sernik) i w drogę. Znów pod górę - na La Vall d’Ebo (z 85 na 540 m npm). Kolejny widowiskowy podjazd, po którym następuje widowiskowy zjazd. Przez moją fajtłapowatość nie zatrzymujemy się w jedynym punkcie widokowym. Fakt, że Piotrek, który jechał za mną i punkt widział mógł się tam zatrzymać sam i zrobić kilka zdjęć... Wracamy do Calpe, po drodze zapada zmrok i cieszymy się, że mamy ze sobą światełka. Jednocześnie żałujemy, że musimy ich użyć, po zjazd do miasta nad samym morzem musi być cudownie widowiskowy przy ładnej widoczności, a po zmroku widać mało :-) I też prędkość nie ta, kiedy widzi się trochę mniej. Zjeżdżamy powoli, na tyle że kiedy znaleźliśmy się już w miasteczku i przeanalizowaliśmy wskazania zegarka i rozkład pociągu, trochę nie było nam w smak - 7.5 km, 17 minut, czy to może się udać? Teoretycznie średnia prędkość nieduża (26 km/h), ale trasa trudna - bo raz, że nieznana, dwa, że co z tego, że rozpędzę się 35 km/h na prostej, skoro zaraz znowu dojadę do ronda i będę musiała się zatrzymać? :( Jeżdżenie po hiszpańskich miasteczkach składa się li i jedynie z kawałków od ronda do ronda... A że jeszcze był podjazd, sprawdzaliśmy trasę kilka razy, i na samym końcu dojazd do stacji był oznaczony marnie - tabliczka, że w lewo na "estacion", kiedy trzeba było jechać prosto, więc straciliśmy cenne dwie minuty, żeby zorientować się, że w lewo jest donikąd i trzeba jechać prosto i pojechaliśmy prosto, to około 200 metrów od dworca, zobaczyliśmy odjeżdżający pociąg... A następny za godzinę... Ta sytuacja miała i pewne plusy - bonusowe 10 kilometrów, które pokonaliśmy zwiedzając Calpe. Dziś 130 km / 2085 m, razem 570 km / 10311 m. Relive:
https://www.relive.cc/view/e1026931858.
 |
najpierw płasko, potem trochę bardziej stromo (jeden z kilometrów z maksymalnym nachyleniem 17%) |
 |
tam przed chwilą jechaliśmy; początek drogi - jeszcze płasko |
 |
tu już trochę mniej płasko |
 |
przed samym końcem podjazdu, sprawdzamy boczną dróżkę, poddajemy się po chwili, gdy nie wygląda, żeby asfalt miał powrócić jako dominująca nawierzchnia drogi |
 |
pierwszy szczyt tego dnia za nami na tych 15 kilometrach spotkaliśmy 10 samochodów |
 |
zasłużony lunch |
 |
wygląda, że trochę zakrętów przed nami... |
 |
kolejna przełęcz do zaatakowania |
 |
bliżej szczytu |
 |
jeszcze bliżej szczytu |
 |
i jeszcze bliżej |
 |
i na szczycie |
Wycieczka siódma
Ostatni dzień! Z Benidromu jedziemy do Guadalestu - tam znajduje się unikatowe muzeum solniczek i pieprzniczek. Nie mamy co zrobić z rowerami, więc wybieramy reprezentanta (ja), który wejdzie i je wszystkie sfotografuje. Nie jest łatwo, bo eksponatów kilkadziesiąt (30? 40? nie pamiętam) tysięcy. Całe ściany! Tu z kolekcji bożonarodzeniowej, tu z drewna, tam z metalu czy pozłacane, tu w kształcie osiołków, sów, żab, kogutów... Niesamowita kolekcja! Kolejny punkt programu to zapora wodna - kilka zdjęć, przekąska i w drogę - teraz miał być fajny podjazd (340 -> 820) i na początku był nawet przyjemy, ale potem skończył się asfalt i zaczęły kamienie. Zeszliśmy z roweru, na szczęście trasa stroma, więc metry przewyższenia przybywały szybko :-) Gorzej, że po wjeździe był zjazd, również kamienisty, Piotrek zjeżdżał, ja próbowałam - po kamieniach zjeżdża się mało przyjemnie, szczególnie na cienkich szosowych oponach... Zaliczyłam jedno małe bum, trochę skóry z nogi zdarłam, ale jak mówią - do
wesela następnego wyjazdu rowerowego się zagoi :-) Szkoda tylko, że ta przeprawa zajęła tyle czasu, bo z racji sztywnego terminu zakończenia ostatniej wycieczki (konieczność oddania rowerów przed 18) wyszło nam, że znowu nie było czasu na lunch. Bilans tego dnia: 82 km w poziomie, 1.9 km w pionie. Łącznie:
652 km / 12211 m (1.38 Mount Everestu).
Relive:
https://www.relive.cc/view/e1027310459.
 |
muzeum to kilkanaście takich ścian eksponatów |
 |
wszystkie zaskakujące - komu solniczkę - kukurydzę, a komu pieprzniczkę - brokuła? |
 |
chwila wytchnienia przy zaporze |
 |
zapora - widok 1. |
 |
zapora - widok 2. |
 |
tu jeszcze szosa, jeszcze da się jechać |
 |
tu już nie |
 |
przynajmniej widoki piękne |
 |
a że ręce niezajęte rowerami, można cykać fotki |
 |
następny podjazd, ostatni na tym wyjeździe |
 |
ostatnie piękne widoczki |
 |
co jeść kiedy nie ma czasu na lunch? empanadas! |
 |
co jeszcze? to nasze zapasy na jeden dzień - własny izotonik (woda, miód, sok z limonki, sól), banany, ciacha, orzechy, batoniki energetyczne |
 |
a to zapasy na kilka dni :-) poszło nam z nimi nieźle :-) |
I koniec. Jutro nie trzeba już wstawać, żeby znów wspinać się po asfalcie - byle dalej, byle wyżej. Trochę szkoda, ale czujemy też niejaką ulgę.