sobota, 23 grudnia 2017

[Laax] diabeł tkwi w szczegółach

Do tej pory jeździliśmy na nartach w kilku krajach (Austrii, Andorze, Francji, Włoszech), czas do listy dorzucić kolejny: Szwajcarię! Na weekendowe szusowanie wybraliśmy Laax. Plan wyglądał tak: czwartek rano lot do Zurychu, dzień zdalnej pracy z tamtejszego biura, wieczorem dolatują znajomi, jedziemy razem do wynajętego apartamentu, piątek, sobota i niedziela to czas na narty, wracamy do Zurychu, oni lecą do Polski, a my zwiedzamy świąteczne jarmarki, nocujemy, w poniedziałek znowu pracujemy z biura, a wieczorem wreszcie do domu. Plan świetny, ale zagrożony został już pierwszy punkt z racji mojego ślamazarnego wybierania się i słabej pogody w Warszawie. Sprawdzam rano Ubera, aplikacja mówi, że czas oczekiwania to trzy minuty, no dobra, to dopakowuję się, myję zęby, zamawiam - i nagle robi się minut 10. Odmawiam, dzwonię po Glob Taxi - dyspozytorka proponuje 20 minut, dużo, będzie na styk, odmawiam i wracam do Ubera, gdzie czas oczekiwania wzrósł w międzyczasie do 20 minut, zamawiam, zjeżdżamy na dół, wyrzucamy śmieci i idziemy do punktu spotkania z kierowcą, którego wprawdzie nie ma, ale za chwilę dzwoni - że jest i gdzie jesteśmy, na co mówimy, że to my jesteśmy i gdzie jest on. Po chwili słownego szamotania się okazuje się, że kierowca jest w Piasecznie (???@#$%^&) i nie dojedzie w żadnym sensownym czasie. Ściągamy appkę mytaxi, ale przejazd wyszukuje się i wyszukuje, i wyszukuje... Dzwonimy po korporacjach taksówkowych, nikt nie odbiera. Na szczęście wyszukała się taksówka z mytaxi, po kilku minutach przyjeżdża, ładujemy się i jedziemy. Kierowca ewidentnie nie jest niespełnionym rajdowcem, a że korki i śnieg i czerwona fala, to na lotnisku jesteśmy 36 minut przed odlotem samolotu. Czy mogę jeszcze nadać bagaż? - Jasne, ma pani jeszcze 6 minut. - Uff. Następnym razem jedziemy autobusem.

Więc jednak dotarliśmy do Laax. Mieszkamy... ach, mieszkamy w najpiękniejszym miejscu, w jakim do tej pory przyszło mi nocować; apartament drewniano - szklany w stylu modern, a widok z sypialni jest po prostu bajeczny:
sesja nocą
sesja wieczorem
sesja rano
Sam resort w stylu szwajcarskim - ładnie, minimalistycznie, funkcjonalnie. Dużo drobiazgów, które razem czynią to miejsce naprawdę wyjątkowym. Mieszkamy u podnóża stoku - do drzwi budynku można zjechać na nartach! Ośrodek to kilka niskich budynków z mieszkaniami do wynajęcia. Na parterze - knajpki, sklepy narciarskie, wypożyczalnia. Na minus jeden szafeczki, do których można schować narty, a buty powiesić na kołku. Przy wejściu maszyna do dezynfekcji butów. Do pomieszczenia można się dostać po schodach ruchomych - rano jadących do góry, po południu w dół, czyli w tych kierunkach, w których ludzie mają ze sobą narty. Pod ziemią ukryte są też parkingi, bodajże na trzech poziomach, dzięki czemu patrząc z góry na miasto w ogóle nie widać samochodów (jakże różny to widok od zwyczajowego morza aut przy dolnych stacjach gondoli!). Kolejny drobiazg - odbiór karnetów. Kupiliśmy je przez internet, na maila przyszły QR-cody, z którymi podeszliśmy do małej maszynki, takiego parkomatu, skanującego kod i wypluwającego w zamian karnet. I już - bez kolejki, bez interakcji z ludźmi, bez nerwów. No i jeszcze chusteczki! Przy wejściu na wyciągi do ścian często przyczepione pudełka chusteczek - można poczęstować się jedną czy dwiema i osuszyć nosek. Miejsce dopieszczone. Teraz jeszcze przed sezonem, więc otwarta raptem ćwiartka tras (ale i tak daje to ponad 50 kilometrów do zjeżdżania). Szkoda tylko, że pogoda nie zachwyciła - trochę świeciło słońce, ale też trochę rządziła mgła i naprawdę słaba widoczność.
Statystykami nie ma się co chwalić :-) Przejechaliśmy 121 kilometrów, głównie trasami czerwonymi, bo głównie takie były otwarte. Jak na nas jeździliśmy mało - zaczynaliśmy późno (kolejki od 8.30, a dopiero koło 9 wsiadaliśmy do gondolek), kończyliśmy wcześnie (wyciągi kursowały do 16.30, ale jak mogliśmy wjechać o 16.20 jeszcze ostatni raz na górę, to solidarnie stwierdziliśmy, że właściwie wcale nie mamy ochoty - i zimno, i ciemno, i śnieg nie ten...). Poniżej trochę widoczków:
ośrodek i stok na jednej fotografii (zdjęcie dzięki uprzejmości kolegi
z wycieczki i jego iPhone'a)
widoczek
(zdjęcie dzięki uprzejmości kolegi z wycieczki i jego iPhone'a)
kolejny widoczek (tym razem mój telefon, więc kolory już nie te)
inny widoczek
jeszcze inny widoczek
i jeszcze inny
w schroniskach ceny szwajcarskie - czyli mega wysokie, jedzenie
w porządku, chociaż nie są to Kaiserschamrrn ani Germknoedle;
zupa-krem z dyni, bułeczka i sernik z owocami skutecznie przygaszają
apetyt
następny dzień, słońce już się skończyło
pij mleko, będziesz wielki!
niedziela
niedziela, czas wracać :(
na pożegnanie jeszcze jedno zdjęcie dzięki uprzejmości kolegi,
tytuł roboczy: iPhone i jego wariacja na temat kolorów

poniedziałek, 4 grudnia 2017

[Warszawa] koń jaki jest każdy widzi

Fajne posty kojarzą się z wojażami, ale mogą też powstawać jako relacja wydarzeń z domowego zacisza, kiedy ktoś dostaje na ten przykład temat kulinarny: koń.
przed
w trakcie
po; iiiiiiiha

niedziela, 3 grudnia 2017

[Col de Vence] przekroczyć poziomicę 1000 m

Weekendu dzień trzeci, czyli ostatni, pod hasłem chodź pojedźmy wreszcie w góry i mińmy tę magiczną poziomicę 1000 metrów. Pewnie, I'm in! Wycieczka profil miała nudny - najpierw do góry, a potem w dół. I już. O. Relive. Trochę statystyk: 100 km, 1374 m przewyższenia, jedno zwiedzone miasto (Vence), zero-daniowy obiad (żeby wyszła średnia 3/dzień! a tak na serio, to jako że o 18 musieliśmy oddać rowery do wypożyczalni, a potem samolot, to trochę było nam żal czasu, który można spędzić na pedałowaniu spędzać na jedzeniu... Z temperaturą standardowo - pod górę krótki rękawek, z górki cztery warstwy (najbliższa ciała z wełny merynosów, koszulka kolarska z krótkim rękawem, bluza z długim, nieoddychająca i przez to zatrzymująca ciepłe powietrze kurtka przeciwdeszczowa) i i tak zimno! Tak bardzo zimno!
nawet jeszcze nie "zaczynamy podjazd"
kolejne urokliwe kamienne miasteczko na wzgórzu
Vence.
Vence. dlaczego Gombrowicz wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlatego,
panowie, że Gombrowicz wielkim pisarzem był! I przez ostatnie pięć lat
mieszkał w Vence właśnie.
Vence. znów zwodnicze piękne niebo, że niby słonecznie
i ciepło...
Col de Vence. w drodze na górę nawet całkiem ciepło.
Col de Vence. 963 m npm za 9 kilometrów i 577 m podjazdu. Ale potem
będzie jeszcze gdzie przekroczyć tysiaka.
Google wykrył panoramę. Aha.
Col de Vence. odhaczone.
Col de Vence. w dół, więc zimno. Mimo słońca. A jak zaraz się schowa
za górami i drzewami, to rozpocznie się etap nerwowego przeszukiwania
plecaka, bo a nuż mamy tam coś jeszcze do ubrania...
zimno, ale pięknie.
cebulka, level pro. Więcej par rękawiczek nie miałam.
ostatnie kamienne miasteczko na pożegnanie
Au revoir!

[Cannes] dłonią w dłoń z idolem

Weekendu dzień drugi - Cannes. Najpierw ze 200 metrów w górę do miasteczka St Paul de Vence, zwiedzanie, potem w doł, znów w górę (750 metrów), zwiedzanie miasteczka Gourdon, obiad, a potem już prosto do Cannes, zwiedzanie i powrót już po zmroku do Nicei (jak teraz wcześnie zachodzi teraz słońce! mimo wyjechania o 9, zdecydowanie nie wyrobiliśmy się przed 17 z całą 118 km wycieczką). Relive.
Nicea. rano, zaczynamy wycieczkę. W dużej części będziemy jechać wzdłuż
morza, ze dwadzieścia kilometrów elegancką ścieżką rowerową z całkiem
sporym ruchem (ale w końcu niedzielny ranek, piękna pogoda, co lepszego
można z nią zrobić?).
Nicea. o tędy.
St Paul de Vence. cóż, no ktoś musi prowadzić oba rowery,
żeby robić zdjęcia mógł ktoś. #konieczność #wyższa.
St Paul de Vence. poranna godzina, turystów jeszcze brak.
Ale na pewno się zjadą, miasteczko wielce urokliwe.
St Paul de Vence. kamienne, piękne.
St Paul de Vence. piękne, kamienne.
St Paul de Vence.
St Paul de Vence. widok w stronę morza.
St Paul de Vance. pomnik podkówkowego konia.
St Paul de Vence. widok na miasto. Na Lazurowym Wybrzeżu dużo takich
mają - kamiennych miasteczek na wzgórzach.
w drodze do Gourdon. To to takie małe tam wysoko na szczycie. Nasz cel.
w drodze do Gourdon. nie dajcie się zwieść zdjęciom! Czasem istotnie
świeciło słońce i kiedy podjeżdżało się i dochodził wysiłek, było ciepło.
Ale na zjazdach. W cieniu. Z dużą prędkością. Och, wtedy było zimno.
Ziiiiiimno. ZIMNO. ZIIIIIIIIMNO. Tak strasznie okropnie *Z I M N O*!
Gourdon. koniec wspinaczki! Czas na przerwę i obiad - zaletą obiadów poza
Niceą jest ich istotnie niższa cena (Nicea jest obrzydliwie droga), a najbardziej
opłaca się brać zestawy obiadowe, tak więc zgodnie z zasadą "spali się",
wciągamy krem z warzyw, steka z polentą i tartę orzechową. A potem, komu
w drogę, temu... Trzeba zjechać do Cannes przed zmrokiem.
Cannes. kasyno.
Cannes. powoli zachodzi słońce, póki co białe budynki przybierają
najpiękniejszy kolor w ciągu dnia miodowo-złoty.
Cannes. nie czytałam wcześniej, nie oglądałam zdjęć, ale jakoś tak sobie
wyobraziłam, że aleja gwiazd to będzie jakaś taka promenada wow.
Tymczasem zupełnie o ręce się nie dba - tu stoi jakaś barierka i zasłania
kilka, tu jakieś z boku, zupełnie niewyeksponowane.
Mimo to udało się znaleźć łapkę idola: dłonią z dłoń z Quentinem!
Cannes. napis górujący nad miastem niczym ten z Hollywood.
Cannes. głupia sprawa, pawilon festiwalowy zauważyliśmy dopiero
wyjeżdżając, przypadkiem. To co wcześniej widzieliśmy to boczne wejście,
na tyle niereprezentacyjne, że nawet fotki brak.
Cannes. złote palmy, złote flamingi.
Nicea. znowu jedzenie? Przecież byliście już na trzydaniowym obiedzie!
No niby tak, ale wróciliśmy wściekle głodni, a że Piotrek znalazł jeszcze
świetną restaurację, to skończyło się na dwóch trzydaniowych obiadach
jednego dnia... Jak to leciało? "Spali się"?
Tarte fine "Facon Pissaladiere" (au boudin noir roti, tomates et oignons
confits), roquette. Czyli tarta z kaszanką albo coś w ten deseń ;)
Nicea. supreme volaille roti, puree patates doules, legunes, jus au thyn.
Kurczak.
Nicea. no i jak zwykle - być w takim miejscu i nie spróbować deseru?
Zbrodnia! I pełna, bo pełna, ale dałam radę - najlepsze ciastko ever ;)
Cudownie uprażone jabłko na kruchym spodzie i z kremem waniliowym.
Mrrau.
Nicea. wprawdzie bez gwiazdki, ale z wyróżnieniem
"Bib Gourmand", mówiącym o "korzystnym stosunku
jakości do ceny".