Wyjazdy są stresujące! Najpierw trzeba zarezerwować hotel/mieszkanie. Szuka się, przegląda strony, i ciągle w nerwach, że przejdzie nam koło nosa najlepsza oferta, najładniejszy apartament. Na przykład w takim St Moritz -
na naszej stronie został tylko jeden pokój - i brać czy nie brać?
 |
ostatecznie nie skusiliśmy się mimo darmowego wifi |
Potem trzeba dojechać. Nastawić budzik na 4.20 rano i liczyć, że zadzwoni. Zaufać taksówkarzowi, że nie zapomni przyjechać, bo nie mamy marginesu błędu. Ufać, że Okęcie nie będzie przysypane śniegiem i samolot wystartuje o 6.20. Kiedy jest już 7 i nadal stoimy na pasie startowym, nie denerwować się, że będziemy tam stać cały dzień. Nie stresować się na lotnisku w Mediolanie, kiedy
5 minut pana z wypożyczalni samochodów okazuje się uroczo włosko-długimi pięcioma minutami. Nie irytować się, że samochód ma letnie opony (ci Włosi!), bo przecież w bagażniku mamy łańcuchy. Nie złościć się, kiedy jesteśmy już 30 kilometrów od celu, już w Szwajcarii, półtorej godziny od rozpoczęcia turnieju i nagle czarna droga staje się biała, a my zatrzymujemy się zakładać łańcuchy. Ani kiedy instrukcja okazuje się trudna. I co kilkaset metrów żołwiego tempa zatrzymujemy się je poprawiać. I kiedy one w końcu pękają, a my zawracamy i ślimaczo-żółwim tempem dojeżdżamy do najbliższego warsztatu, żeby za sto franków kupić nowe łańcuchy i tym razem poprosić o założenie fachowca. A potem wrócić na trasę i nie tak dużo szybciej, już bezproblemowo, dojechać do St Moritz. Teraz stresować już się nie ma czym - wiemy, że turniej będziemy musieli rozegrać w jakichś innych okolicznościach. Na ten nie zdążyliśmy.
 |
wyglądało, że dobrze, ale okazało się, że nie :-) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz