czwartek, 25 kwietnia 2019

[Łysina] drapanka

Wielkanoc okazuje się w tym roku być trzema dniami świętowania - jemy za dużo, jeździmy za mało. Logistycznie wygląda to tak - w czwartek po pracy jedziemy ekspresem do Krakowa i nocujemy w apartamentach Esperanto. Wybraliśmy je po opiniach z Google Maps - tym razem nie wygrało kryterium "jak najwyższe oceny", tylko "z ciekawości". Ocena aparthotelu to dokładnie 3.0 z 49 opinii, połowa z nich na 5.0, połowa na 1.0. Dziwnie. Te pierwsze mówią, że czysto, wygodnie. Te drugie są nie na temat - że miejsc parkingowych mało, że deweloper obiecał basen tylko dla mieszkańców, że rano stoi się w korkach godzinę, a w zeszłym miesiącu skradziono dwa samochody, taki jeden wielki WTF. To znaczy właściwie mniej więcej wiadomo o co chodzi - są scysje na linii budowniczy - mieszkańcy. Same apartamenty w porządku - tanie, blisko rynku (ale przecież rowerem to z każdego miejsca Krakowa blisko), czyste, chociaż poczuliśmy się trochę nieswojo, kiedy pan na recepcji otaksował rowery podejrzliwym wzrokiem i powiedział, że nie był przygotowany na nasz przyjazd jednośladami... W piątek pracujemy zdalnie z biura, z którego widać kościół Mariacki i słychać hejnał, objadamy się obwarzankami, a po południu wsiadamy na rowery i jedziemy niecałe sto kilometrów Wiślaną Trasą Rowerową do Brzeszcz.
WTR, przetestowany już podczas zeszłorocznej majówki. Jedzie się miło,
praktycznie cała droga jest asfaltowa, za wyjątkiem kilku nie za długich
kawałków szutrowych. Głównie przez nie (a trochę też przez sakwy pod
siodełkami) średnia prędkość maleje i nie pozwala na dojechanie przed
zmrokiem. Nie jest to specjalny problem, bo moje 1100 lumenów w
przedniej lampce daje radę.
W sobotę budzimy się wcześnie i po pożywnym śniadaniu, z pewnym handicapem (startujemy z Brzeszcz wcześniej niż wujek wyjeżdża z Łysiny) ścigamy się z Mirkiem - czy on pierwszy przyjedzie do Brzeszcz, weźmie babcię i wróci na działkę czy pierwsi będziemy my? Niby musimy pokonać tylko 44 kilometry, ale za to z pewnym (700 metrów) przewyższeniem. Jesteśmy pierwsi, mimo że po drodze próbują nas zatrzymać na przykład takie widoki:
widok #1
widok #2
u cioci i wujka, czyli na szczycie Łysiny, skądinąd niezłego podjazdu, bo
dwa kilometry, dwieście metrów to równe średnie 10%, a czasami było
nawet tych procent i dwadzieścia
Niedziela - krótkie odkrywanie okolicy, podjazd na Przegibek i do babci na wielkanocny obiad. Wstyd się przyznać, w Brzeszczach byłam kilkadziesiąt razy, a dopiero odkąd zabieram tam Piotrka, poznałam okolicę. Jest piękna, żałuję tych wszystkich lat, kiedy nie jeździłam na rowerze...
okolica #1
okolica #2
okolica #3
Poniedziałek to czas powrotu. O 8 mamy pociąg z Czechowic, dojeżdżamy do niego Wiślaną Trasą Rowerową, (znów ona!). Pendolino zabiera nas do Warszawy Zachodniej, skąd już (rowerem) blisko na rodzinny obiad warszawski.
pokonanie trasy Brzeszcze Jawiszowice -> Czechowice Dziedzice zajęło
nam 31 i pół minuty. Pociąg osobowy, który jedzie nawet jeszcze krótszą
trasą, bo nie musi zrobić piętnastu kilometrów, a jakieś dwanaście,
potrzebuje 26... Pkp, nie wstyd Ci?
Na koniec dwa highlighty Świąt, że tak ładnie po polsku powiem. Oba łączy motyw jajek.
jedyna świąteczna potrawa, do której wzdycham cały rok ;-)
pamiątka z Łysiny, czyli cudopisanka od cioci: ja
pamiątka z Łysiny, czyli cudopisanka od cioci: on
pamiątka z Łysiny, czyli cudopisanka od cioci: opis

środa, 10 kwietnia 2019

[Calpe] odnaleźć formę

Co napisać o miejscu, w którym było się już dwa razy po tygodniu, obfotografowało każdą tabliczkę na każdej przełęczy, każdy zakręt niemalże, zjadło wszystkie najbardziej aromatyczne paelle, najtłustsze churrosy, ponamaczało je w najsłodszej czekoladzie? Dlaczego w ogóle wracać w takie miejsce? I to nie drugi raz, a trzeci? Generalnie jest dla mnie dość niezrozumiałe, jak można chcieć wracać w miejsca, w których się już było, które się poznało, kiedy wszędzie tam, gdzieś, są nowe drogi, nowe zakręty, nowe podjazdy… Okolice Calpe / Benidormu / Alicante są jednak magiczne. Świetny asfalt, znikomy ruch samochodowy, kierowcy wyprzedzający kolarzy drugim pasem, a nie na zapałkę, potrafiący dzielnie jechać kilkaset metrów za wlokącym się pod górę 11 km/h cyklistą, dobre i lekkie rowery do wypożyczenia na każdym rogu, piękna pogoda, widoki, które nigdy się nie nudzą - góry, morze, natura, i tłumy, tłumy, tłumy braci i sióstr krwi - sylwetek mozolnie wspinających się i przepychających korbę noga za nogą tudzież pędzących w dół na złamanie karku, zależnie od aktualnej sytuacji i profilu trasy. Słowem - raj, i kiedy znajoma para zaczęła namawiać nas na wspólny wyjazd, no cóż - co było zrobić? Ja nie umiem odmawiać propozycjom, w których pojawia się słowo rower. A miałam być asertywna w 2019...
do Calpe przyjeżdżamy przede wszystkim poszukać formy - nic tak nie
ustawia dobrze sezonu, jak porządny trening w górach. Oczywiście
lepiej byłoby, żeby był trochę dłuższy (chociaż z perspektywy czasu
takiego siedmiodniowego wyjazdu to ja bym nie przeżyła, przydałyby się
też dni luźniejsze). My rozbijamy 7 dni na 3 i 4.
3 na Cyprze (o tym już było, gdzieś teren pofałdowany, ale przewyższenia
robimy dużo mniejsze) i 4 w Hiszpanii, gdzie już mamy do dyspozycji
górki z prawdziwego zdarzenia.
po raz pierwszy formy szukamy na Puig de la Llorenca. Tam jej nie ma!
Podjazd zaś jak był rok temu tak jest i teraz. Stoi i ma się dobrze, także
(niestety) te jego kawałki po 19% i 15% nachylenia. Odhaczamy
i zaraz zakładamy trzepotki (kurtki przeciwdeszczowe) i ochraniacze na
buty - w pierwszy dzień zostanie nam już tylko moknięcie i przeczekiwanie
najpierw deszczu w zamkniętej knajpie (znaczy z zamkniętą kuchnią,
na szczęście nie obowiązywało to na desery i jakieś dwie zapomniane
porcje klopsików, które szybko zmietliśmy z talerza), a potem burzy na
zadaszonym parkingu. W sobotę wpada marne 85 km.
na tym szczycie formy nie ma - ale może jest na innych?
no na tym nie...
i tutaj też jej nie ma
gdzie ona się mogła jeszcze schować, dumam, gdzie jej szukać
może w jaskini? nie
a może jednak? nie
na polach? nie
w kawiarni kolarskiej? nie
145 km niedzielnych nie przyniosło efektów. W poniedziałek mamy
jeszcze więcej cierpliwości. Tak, tak, tych kilometrów dzisiaj będzie 163!
czuję, po prostu czuję, że to forma jest blisko, musi gdzieś tu być
[zdjęcie pozowane, nie zajumaliśmy pomarańczy z hiszpańskiego sadu]
odnaleziona! jest! była tutaj, cały czas, tylko pod pseudonimem
misja zrealizowana, we wtorek można już spokojniej i krócej, tym bardziej,
że rowery musimy oddać wcześniej, bo o 17. A zachód słońca o 20.20,
tyle zmarnowanego czasu! No dobra, nie tak dużo, musimy jeszcze się
przebrać, spakować, zjeść jedyny tego dnia ciepły posiłek, dojechać do
Benidormu, skąd o 19.45 zabiera nas autokar do Walencji, a stamtąd
w środę przed 7 samolot do Krakowa. Uch, skomplikowana jest ta
logistyka naszych wakacji.
cel na ten ostatni dzień to skromne (?) 108 km tak, żeby dobić do
okrągłego pięciuset. Jak na cztery dni po górach, chyba całkiem nieźle.
szczególnie, że bynajmniej nie wszystkie podjazdy były gładkie i łatwe
(no dobra, które podjazdy na dobrą sprawę były łatwe?)
bo czasem Piotrek znajdywał jakiś skrót przez góry...
taki podjazd noname, killer, który spokojnie wygrywał ze wszystkimi
przełęczami z tabliczką
stromy, że trzeba wężykiem, od lewej do prawej, od prawej do lewej
a na górze wygląda się tak
18 dni jeżdżenia na jednej mapie: 7 w 2017, 7 w 2018, 4 w 2019

czwartek, 4 kwietnia 2019

[Cypr] mantra: lewą, lewą, lewą, lewą

Jedzenie jedzeniem, na Cyprze znakomite, ale na wyjeździe rowerowym potrzebne są też drogi. Tych w stanie idealnym nie brakowało. Równy asfalt, a przede wszystkim puste (ale tak puste puste, pustką najpuściejszą, bo właściwie ruch jest przy kilku większych miastach i na autostradach, a tak to kto i po co miałby jeździć?) i z pięknymi widokami. Jedyny mankament to ruch lewostronny, do którego jednak przyzwyczailiśmy się szybko i na 350 kilometrów pomyliliśmy się cztery razy (to z tyłu na szczęście zawsze czuwało).
trzy dni w trzech kolorach.
polecieliśmy w piątek po połowie dnia pracy, jeździliśmy całą sobotę,
niedzielę, poniedziałek i wróciliśmy późnym wieczorem (odlot o 20)
zresztą właściwie to po co ja piszę, kiedy jechaliśmy - na tej prognozie
widać to aż za dobrze... w rzeczywistości było dużo lepiej, na szczęście
w sobotę istotnie padało. Najpierw mżyło, deszczyk drobny, ale ciągły -
po jakimś czasie moje siateczkowe buty były już nieźle przemoknięte
(ach, a można było wcześniej założyć ochraniacze na buty? No można było!)
Lunęło w najbardziej oddalonym od hotelu punkcie naszej wycieczki.
Na horyzoncie zamajaczyła nawet knajpa, ale bałam się, że po postoju
to już na mokro nie ruszymy, więc ubraliśmy peleryny, zacisnęliśmy
zęby i - w drogę. Tu póki co jeszcze nie pada.
na razie jedziemy sobie pustą fajną drogą
po lewej zielono, po prawej zielono, przed nami zielono

przypominajki
peleryna i już w ochraniaczach na buty
cypryjska precyzja.
Zazwyczaj podjazdy opisuje się mniej więcej - 7% czy 9%, tutaj po przecinku
występowała jeszcze jedna cyfra. Widziałam 7.4%, 9.3%, 8.7% itd.
dalej zielono, dalej pusto, dalej bajecznie
przy drodze częste charakterystyczne kościółki w stylu bizantyjskim
w niedzielę i poniedziałek uniknęliśmy deszczu. Jeździliśmy po mokrych
ulicach, więc padało, ale na szczęście nie na nas.
a nawet udało się powystawiać trochę rąk i nóg na słońce i zacząć
pracować nad kolarską opalenizną
nie za długo, bo przez większość czasu niebo skrywało się jednak za
chmurami
jeszcze nie wyjechała, a już tęskni. I chce na Cypr wrócić!

środa, 3 kwietnia 2019

[Cypr] the ser

Najlepsze miejsce na rowerowy wypad? Tam, gdzie jedzenie jest świeże i znakomite, ale nie pełne słodyczy. Po takiej Sycylii jeździło się znakomicie, ale nawet przemierzając setki kilometrów, ciężko jest wyrobić kalorie z tych wszystkie cannoli (cudowne kruche rurki z boskim kremem na bazie ricotty, o mniam). Co innego Cypr. Tamtejsza kuchnia pasuje mi tak bardzo, że ślinię się na samą myśl o smaku pomidorów dojrzewających w pełnym słońcu, mięsie z grilla (souvlaki z kurczaka, kotleciki jagnięce), a przede wszystkim - serze. Nieprzypadkowo słowa ser i deser brzmią tak podobnie, a w niektórych krajach (np. Francji) po posiłku zamiast szarlotki zajada się camembertem. Na Cyprze jest halloumi (nie wspominając już o fecie i owczym bądź kozim manouri), który mogłabym jeść i na przystawkę, i danie główne, i deser. I przez ostatni weekend jadłam! A potem - quiz: co szef kuchni przygotował w pracy na pierwszy posiłek po powrocie, żeby osłodzić mi koniec krótkiego urlopu? Haha. Co ciekawsze, nigdy wcześniej nie było u nas grillowanego halloumi na śniadanie! Magia, po prostu magia.

grill
souvlaki z kurczaka, pomidory, tzatziki
kotleciki jagnięce, przyprawione frytki, grillowane warzywa
znowu souvlaki z kurczaka, tym razem owinięte frytkami, tzatziki,
pomidorami i pitą
ser
[mniam] feta w otoczeniu warzyw
[mniam] zapiekany manouri z sosem balsamicznym
[MNIAM] halloumi pierwsze, trzecie, ósme (tak, w tej samej knajpie, na
tym samym grillowanym serku halloumi pod sezamem i z miodem byłam
raptem trzy razy. Jak na trzydniowy wyjazd całkiem ok).
[MNIAM] halloumi piąte, jako nadzienie pitokanapki
[MNIAAAAM] no ja nie żartowałam z tym halloumi. Najlepsza pamiątka!
meze
tego wieczoru, kiedy akurat nie wcinałam halloumi z sezamem i miodem,
wybraliśmy się na meze, czyli ucztę przekąsek. Zaczęło się od tego, że do
naszego stolika dostawiono drugi i przełożono tam wszystkie niepotrzebne
przedmioty (serwetki, solniczkę, dzbanek z herbatą), a do nas
wjechało kilka talerzy i miseczek z cudownościami: hummusem,
pastą z bakłażana, greckimi gołąbkami w liściach winogron, pastą z tahini,
fattoush (sałatka ze świeżych warzyw z dodatkiem podpiekanej pity),
tabbouleh (sałatka z natki pietruszki i pomidorów, cudowność
umiarkowana) i inne. Nieśmiało szukamy wzrokiem mięsa (miało być),
ale pani restauratorka uspokaja nas, że to dopiero zimne przystawki.
Będą jeszcze ciepłe i danie główne!
Jeżuniu, to jest zestaw dla dwóch osób? Jakich osób,
skoro dwóch wygłodniałych kolarzy nie da sobie z nim rady?!?!
przystawki ciepłe: falafele, ichniejsze pierożki z halloumi, ze szpinakiem,
z jakimś innym serem, ziemniaki opiekane w przyprawach
kiedy wjechał ten talerz, byliśmy już najedzeni pod korek, a tu jeszcze do
pokonania kefta (fajnie przyprawione kotleciki z mielonej baraniny),
grillowane skrzydełka i inne części kurczaka, ryż z wołowiną, pita...
Litości i pomocy następnym razem, ja proszę!