czwartek, 24 października 2019

[Planica] skacz, skacz jak Adam Małysz

Do piątku osiemnastego października nie widziałam na żywo ani jednej skoczni narciarskiej. W piątek nadrobiłam to z nawiązką - dwanaście sztuk, najpierw w Planicy, potem w Villach.
planicka rodzinka w całej okazałości - mamut robi kolosalne wrażenie, ale
i nawet z baby-skoczni wiem, że bym nie zjechała, za nic.
co innego zjechać sobie na baby-zip-lajnie, fot. K.
taki widok miewał Małysz, a teraz Stoch czy inny Kobayashi w ostatnim
konkursie sezonu - do ziemi jest... daleko. fot. K.
widok na skocznie z okolicznego szczytu
Villach, ten sam dzień, cztery inne obiekty.
Na dużej skoczni rekordy mieli dwaj Polacy:
- od 8 grudnia 2001 do 5 lutego 2006 Adam Małysz z wynikiem 99.5 m
- od 5 lutego 2006 do 1 lutego 2008 Marcin Bachleda z odległością 101 m.
Teraz rekord wynosi 103.5 m i należy do Davida Unterbergera.

[Słowenia] ja na offsite rowerem nie dojadę? Hold my isotonic!

Wszystkie najlepsze wspomnienia, najlepsze wyjazdy zaczynają się od tego, że ktoś rzuci głupi pomysł (tutaj nieskromnie przypiszę sobie tę zasługę, bo to moja rola - głupich pomysłów miewam dużo i to często). Dajmy na to przychodzi informacja w pracy, że tegoroczny wyjazd integracyjny zabierze nas na Słowenię na trzy dni (środa - piątek). Proces myślowy mógłby wyglądać wtedy na przykład tak: {dwa dodatkowe dni urlopu to 9 dni wyjazdu} - {rowery, rowery, rowery} - {na Bałkanach ciężko wypożyczyć szosę} - {trzeba wziąć własne} - {lądowo łatwiej niż samolotem, połączeń do Ljubljany zresztą mało} - {jak własny, to najlepiej pociągiem} - {do Wiednia i Pragi jeżdżą ekspresy} - {ok, pojedźmy na offsite rowerem, dajmy na to z Brna, kto jedzie?}. A że ludzki mózg ma 100 miliardów neuronów [a u autorki bloga 80 miliardów z nich jest 24/7 dedykowane planowaniu wyjazdów i przejażdżek rowerowych - przyp. red.], to taki hipotetyczny przepływ myśli zająłby około siedmiu milisekund. Kolejne kilka minut zajmuje znalezienie chętnych, a raczej chętnego, którego dla niepoznaki będziemy określać pseudonimem "K." i już - najtrudniejsze za nami, teraz wystarczy wytyczyć trasę, zarezerwować noclegi i kupić bilety na pociąg (co swoją drogą, jako że międzynarodowe i to jeszcze z rowerami, łatwe nie jest, bo trzeba pójść na dworzec osobiście, odstać swoje pół godziny przy kasie, a w nagrodę dostaje się dwanaście - sic! - karteluszków). (Zrealizowany) plan jest taki:

  • dzień 0. (piątek), wieczorny pociąg Warszawa -> Ostrawa
  • dzień 1. (sobota), poranny pociąg Ostrawa -> Brno, rower Brno -> Wiedeń (139 km, 1005 m do góry)
  • dzień 2. (niedziela), rower Wiedeń -> Bruck an der Mur (180 km, 1178 m do góry)
  • dzień 3. (poniedziałek), rower Bruck and der Mur -> Maribor (145 km, 719 m do góry)
  • dzień 4. (wtorek), rower Maribor -> Ljubljana (142 km, 1161 m do góry)
  • dzień 5. (środa), rower Ljubljana -> lotnisko (35 km, 235 m do góry), gdzie spotykamy się z naszymi drogimi kolegami z pracy, wsiadamy w autokar i do końca dnia leniuchujemy (zwiedzając jaskinię w Postojnej i jedząc)
  • dzień 6. (czwartek), dzień bezrowerowy! piesza wycieczka w góry z Googlerami (10 km, 1000 m do góry)
  • dzień 7. (piątek), rower Ljubljana -> Villach (66 km, 351 m do góry), pociąg Villach -> Wiedeń
  • dzień 8. (sobota), rower Wiedeń -> Brno (166 km, 1067 m do góry)
  • dzień 9. (niedziela), rower Brno -> Ołomuniec (137 km, 1553 m do góry), pociąg Ołomuniec -> Warszawa
szmat drogi zrobiliśmy - jakby nie było tysiąc kilometrów i ponad siedem
tysięcy metrów przewyższenia
[dzień #1, Czechy] zaczynamy późno, bo dopiero koło 11 wysiadamy
w Brnie z pociągu. Jest chłodnawo, szaro, ponuro, a przed nami daleka droga.
Tereny do jazdy wydają się atrakcyjne (na ile umiemy sobie wyobrazić, co by
było widać, gdyby coś było widać), obiecujemy sobie z Piotrkiem tu kiedyś
wrócić na weekend+ (chociaż lista tych kandydatów na weekend+ jest już
całkiem długa i może być nie do obskoczenia w 2020), a może i K. się z nami
zabierze?
[dzień #1, Czechy] to nie tak, że w taką pogodę nie da się jeździć, ale jest
jakoś trudniej (przynajmniej mi ;-)) - nogi wydają się cięższe, do szczytu/mety
dalej, bywa, że zastanawiam się, czy do niego w ogóle dojadę.
A przecież w perspektywie 600 kilometrów...
[dzień #1, Austria] szczęśliwie brzydka pogoda nie utrzymuje się cały dzień
i gdzieś w jego połowie, niedługo po przekroczeniu granicy austriackiej
robi się słonecznie. Siły do pedałowania powoli wracają, kurczy się za to
czas. Najpierw kończy nam się droga asfaltowa i przeprawiamy się jakimiś
łąkami (szacun dla Mapsów, że uważa się te drogi za legalne w nawigacji),
potem pan Kapitan wyskakuje z utajoną wcześniej informacją, że nocleg
pod Wiedniem oddzielony jest od nas przeprawą promową, która
 prawdopodobnie nie jest czynna całą dobę. Istotnie ostatni kurs płynie o 18:20.
Jest to dosłownie kilkadziesiąt metrów Dunaju, ale jeśli się spóźnimy, będziemy
po zmroku jechać kilkanaście kilometrów do najbliższego mostu, i potem
kilkanaście kilometrów od tego najbliższego mostu. Trzeba zdążyć!
[dzień #1, Austria] zdążamy. Zdążamy też kupić kolację w Billi (same
potrzebne akcesoria spożywcze: banany, mleko czekoladowe, trzy tabliczki
czekolady, dużo orzeszków...), która w sobotę, jak wszystkie inne większe
markety jest czynna do 18, a my podjeżdżamy pod nią elegancko o 17.50.
Potem trzy kilometry luźno do promu i... już prawie jesteśmy na miejscu.
Mapa na airbnb mówi, że do naszych pokojów (śpimy w domu pary artystów,
w Klosterneuburgu, na północ od Wiednia) i kolacji tylko pięć kilometrów.
Nie mówi, że ten adres jest zły - to znaczy sam adres (ulica i numer domu)
był dobry, nie zgadza się jedynie miasteczko - powinniśmy być w Maria Gugging.
Niby nie jest daleko, bo jakieś osiem kilometrów, ale banany, ale czekolada,
ale prysznic... Dojeżdżamy sfrustrowani moim gapiostwem (chociaż K. dzielnie
udaje, że nie jest) i brakiem elementarnych umiejętności bycia nocleg
masterem, i napchawszy się orzeszkami i czekoladą, zasypiamy, by wstać
przed wschodem słońca.
[dzień #2, Austria] Wiedeń, ambasada, komisja wyborcza numer 14.
Oprócz bycia w środę na Słowenii (albo na lotnisku, albo w jaskini, którą
zwiedzamy ze współpracownikami, albo w hotelu, w którym śpimy) to jedyny
sztywny punkt tego rowerowego tripa - w niedzielę trzeba być w Wiedniu i wypełnić
swój obywatelski obowiązek. Rejestracja internetowa jest super prosta (dosłownie
kilka kliknięć myszką, uwinęłam się w pięć minut), można praktycznie
w ostatniej chwili (akceptowano zgłoszenia do czwartku), więc nie ma wymówek!
Kolejek w ambasadzie brak, stanowisk dużo, więc idzie sprawnie, tylko
przejazd przez miasto strasznie się dłuży (światło, światło, stop, skręt, pieszy).
[dzień #2, Austria] drugi poranek był ciężki - nie dość, że wczesny, bo
niedzielna trasa najdłuższa (180 km) i jeszcze głosowanie po drodze, to do
tego brzydki - mglisty, szary, brudny, w powietrzu wilgotno. Wyjeżdżamy
z miasta, koło południa robi się ładnie...
[dzień #2, Austria] ... na tyle ładnie, że po raz pierwszy zdejmuję rękawki
i nogawki. Niebo jest niebieskie, świeci słońce, właśnie taką pogodę
zamawiałam, dziękuję i proszę o jeszcze.
[dzień #2, Austria] po zdjęciu rękawków jedzie mi się o kilkadziesiąt
watów łatwiej (wiem, co mówię, jak na rowerowego cieniasa przystało mam
całą gamę zabawek, która wypluwa mi szereg numerków, z których mogłabym
wysnuwać wnioski i poprawiać efektywność treningu, ale tego nie robię).
Próbujemy dojechać na osiemnastą, bowiem o tej godzinie kończy pracę
recepcja w hotelu w miejscowości Bruck an der Mur. Dojeżdżamy sprawnie na
17.52. A wieczorem w ramach rocznicowej kolacji (cztery lata po ślubie, jakby
to miało jakieś znaczenie) lampka Aperola do posiłku.
[dzień #3, Austria] w poniedziałek wstajemy trochę później, trochę dłużej
jemy śniadanie, co okazuje się niezłą strategią - gdy wyjeżdżamy jest już
słonecznie i pięknie. Ścieżka, która nas prowadzi wzdłuż Dunaju do Grazu,
to jakieś 60 km czystej poezji - asfalt albo tylko do dyspozycji rowerów albo
ruch znikomy, mini podjazdy, piękne widoki - zielono od trawy i lasu,
niebiesko od rzeki i nieba, pagórkowato, wow, polecam.
[dzień #3, Austria] z tej całej niespieszności do granicy ze Słowenią (od której
mamy jeszcze do noclegu jakieś dwadzieścia kilka kilometrów) dojeżdżamy
późno (godzinę do zachodu słońca), wobec czego łapiemy się na idealne
złote światło, co wykorzystujemy w pełni.
[dzień #3, Austria / Słowenia] niby tylko cztery lata (i jeden dzień) po ślubie,
a jak usiądą do zdjęcia, to i tak, jak najdalej od siebie - jedno w jednym państwie,
 drugie w drugim (Natalia w Austrii, Piotrek w Słowenii)
[dzień #3, Słowenia] love is in the air - wyszukana przez Piotrka lokalna
atrakcja - droga w kształcie serca. Tak naprawdę w 2d ta droga kształtu
serca nie ma, ale z punktu widokowego tak to się wydaje. Punkt widokowy
to przydrożna knajpa; bez posiłku za popatrzenie na asfaltowe serducho
trzeba rozstać się z dwueurową monetą (od łebka).
[dzień #4, Słowenia] noc z poniedziałku na wtorek spędzamy w airbnb w
Mariborze. Jest czyste, ładnie urządzone i tanie. Samo miasto przyjemne, ale
wyludnione, za to... gościnne - porcje w knajpie gigantyczne, takiej pizzy
dla siebie jeszcze w życiu nie dostałam (pod duży talerz dostawało się
papierową okrągłą podkładkę, bo niestety w lokalu nie mieli talerzy na
rozmiar podawanej przez siebie pizzy... do tego nożyczki do krojenia ciasta,
pycha składniki - tak można uzupełniać stracone kalorie!).
[dzień #4, Słowenia] czwartego dnia żarty się skończyły. Słowenia jest
górzysta, podjazdy niby krótkie, ale sztywne, a z sakwami w środku
października (czyli po przejechaniu już prawie 11000 km w tym roku) jednej
trzeciej z nas jedzie się bardzo bardzo cieżko. I do tego wmordewind...
To był kolejny kryzysowy moment, zażegnany dzięki chłopakom - dziękuję!
[dzień #4, Słowenia] skracamy oryginalny plan (przeze mnie), i rezygnujemy
z malowniczych wąskich dróżek między krówkami (bo te - drogi, nie krówki -
prowadzą przez góry i pagórki, a to nie służy wyrabianiu rozsądnej średniej
z przejazdu) na rzecz szerokiej i bardziej ruchliwej, za to relatywnie (jak
na Słowenię) płaskiej drogi (czyt. 3% podjazdu zamiast to 10% to 8 to 12).
[dzień #4, Słowenia] wreszcie docieramy do stolicy! Ljubljana, hurra!
Pierwsza część przygody zakończona! Nie obywa się jednak bez incydentu.
Mieszkamy w airbnb (znowu! yay!) z samodzielnym zameldowaniem.
Pierwsze drzwi - na dziedziniec otwiera się kluczem schowanym w naściennym
pudełku, które otwiera się kodem. Kod znamy, działa, klucz pasuje... jest
jednak na rozciągliwym sznurku, impet powstały po puszczeniu go powoduje
odbicie się klucza od ściany, oddzielenie od sznurka i wpadnięcie do
studzienki, na której kratce staliśmy przed kamienicą. K. nurkuje - ostatnio
nie padało, więc nie ma błota, ale te 1.5 m poniżej poziomu ulicy trzeba zejść.
Bohater!
[dzień #4, Słowenia] wieczorem zwiedzamy stolicę - to naprawdę atrakcyjne
miasto, szkoda, że nie mamy tu więcej czasu (z drugiej strony pewnie jakbyśmy
mieli więcej czasu, to byśmy pojechali na rowery...).
[dzień #5, Słowenia] zwiedzamy ją także rano, w szczególności wjeżdżamy
na wzgórze zamkowe - widok jest obłędny, widać wyraźnie góry, z jakiegoś
powodu wszyscy troje zostawiamy zrobienie zdjęć na za chwilę, czyli... nigdy,
bo za chwilę góry schowane już są za chmurami i mgłą, i fotki nie są zbyt
spektakularne ("lepsze jest wrogiem dobrego", zapamiętać!)
[dzień #5, Słowenia] po zwiedzaniu dojazd na lotnisko - niestety po deszczu
i niekoniecznie asfaltowymi drogami, dlatego pierwszy kwadrans oczekiwania
na wycieczkę upływa nam na doprowadzeniu rowerów do stanu
pokazywalności... Potem tylko schować je bezpiecznie w luku bagażowym
i ruszamy na dwa bezrowerowe dni prawie odpoczynku (prawie, bo czwartkowy
hike, kiedy wszyscy troje zrobiliśmy kolejny tysiaczek przewyższenia zostawił
ślad w postaci wzmożonej dwudniowej niechęci do schodzenia po schodach...)
[dzień #7, Słowenia] piątek - czas powrotu. Około dziewiątej żegnamy się
z kolegami i koleżankami, i ruszamy w drogę, najpierw podjeżdżamy do Planicy
(o której w następnym poście).
[dzień #7, Słowenia / Włochy] potem na chwilkę wjeżdżamy do Włoch, żeby
odhaczyć czwarty obok Słowenii, Austrii i Czech kraj na tej wycieczce.
[dzień #7, Austria] a tu już Austria i droga do Villach (o nim również w następnym
poście) - tam obiad, zakupy, zwiedzanie i pociąg do Wiednia, gdzie nocujemy.
[dzień #8, Austria] wyjazd z Wiednia jak poprzednio - szarobury dopóki
nie przyszło wczesne popołudnie...
[dzień #8, Austria] ...i dużo lepsza pogoda
[dzień #8, Austria] dużo, dużo lepsza
[dzień #8, Czechy] jedziemy żwawo [może żwawiej, ale nie żwawo - przyp. P. i K.],
więc mamy czas na atrakcje - w sobotę są to czeskie zamki (ten z Lednic zresztą
wpisany na listę UNESCO).
[dzień #8, Czechy] a jak nie zamki, to złota czeska jesień. W sobotę dojeżdżamy
do Brna, gdzie śpimy - a jak! - w airbnb. Przedtem szybka Billa i duże duże
zakupy, bo głodni jesteśmy przeogromnie.
[dzień #9, Czechy] a w niedzielę (od pewnego momentu znowu na krótko)
trasa prowadzi do Ołomuńca (skąd o 16.48 odjeżdża ekspres do Warszawy)
i potem robi większą pętlę. To też dzień z największym przewyższeniem,
ale idzie nam dość sprawnie - jest i czas na wafelki, i zwiedzanie kościołów,
i zdjęcia, nie ma za to czasu na większy obiad (zatrzymujemy się już dość
klasycznie w Billi, ponadto jemy smażony ser w bułce). Nasza przygoda
dobiega końca. BYŁO WARTO! Oraz - to dokąd offsite za rok?
I czytelników proszę o niemartwienie się, że to ostatni głupi pomysł 2019,
coś jeszcze wymyślę, obiecuję!

niedziela, 20 października 2019

[Orlando] kontradmirał Hopperová

Grace Hopperová (kiedy piszę te słowa siedzę na łóżku w przytulnym airbnb w Ostrawie i czytam o życiu Grace, więc sami rozumiecie, że wikipedia otwiera się domyślnie po czesku) urodziła się w 1906 w Nowym Jorku. Była pierwszą panią doktor w dziejach Uniwersytetu w Yale, pionierką informatyki, przez lata służyła w armii Stanów Zjednoczonych. Współtworzyła język programowania Cobol, napisała pierwszy kompilator, a także... spopularyzowała określenie bug w slangu informatycznym (oznacza on błąd w kodzie; dosłownie z angielska to robak). Według internetu było tak - do komputera wpadła ćma, więc komputer przestał działać. Naprawiono go przez odpluskwianie, czyli debugging. Ot i cała historia, a bugi robimy (niestety) do dziś (chociaż staramy się nie).
Grace Hopper, 1906-1992
Od 1994 odbywa się doroczna konferencja kobieca ku czci Grace. Tę pierwszą zorganizowano w Waszyngtonie i zwizytowało ją skromne pół tysiąca dziewczyn IT. Z roku na rok jest ich coraz więcej - w 2019 było to już dwadzieścia pięć tysięcy (!), a bilety rozeszły się trzy minuty (sic!) po otwarciu rejestracji!!! Jedną z tych szczęściar, którym udało się kupić wejściówkę (za bagatela 1100 dolarów, dobrze, że płaci firma...), okazała się być autorka tego bloga - i to jest kanwa wizyty na Florydzie. Podsumowując (no nieźle, że kończę tym cykl postów ze Stanów, zamiast od takiego opisu zacząć) - przylecieliśmy w piątek wygodnym bezpośrednim połączeniem LOTu do Miami. Dwa i pół dnia na szosie, czyli objazd okolicy i miasta, i w busa do Orlando. Trzy dni konferencji i weekend pod Orlando - w Mount Dorze, gdzie jedziemy w lokalnym Gran Fondo. Potem powrót do Orlando, powrót do Miami i powrót do domu puściutenkim samolotem (w obie strony obłożenie było dużo poniżej połowy).
lucky me
wygląda pusto, ale pusto nie było. W istocie jestem przytłoczona rozmiarem
konferencji - tłumem uczestniczek, przestrzenią, w której odbywały się
szkolenia i warsztaty - przejście pomiędzy salkami, jeżeli miało się pecha
i są to salki w różnych budynkach, na różnych piętrach, w różnych ich
końcach, mogło zająć nawet piętnaście minut wcale nie wolnego chodu.
mała, mała część całej dużej konferencji
kadr z keynote'a, czyli cyklu przemówień rozpoczynających konferencję
kolejki były po wszystko: po jedzenie, po picie, po odbiór identyfikatorów,
do łazienki, do wejścia na salę z wykładem...
równolegle z wykładami działy się targi/expo pracy - kilkadziesiąt
firm prezentowało się i próbowało zwerbować nowe pracowniczki.
Na przełamanie lodów drobne materiały reklamowe - naklejki, długopis,
breloczki. Z jednej strony fajnie, bo jeśli ktoś pracy szuka, to tu jej ciężko nie
znaleźć, z drugiej - dziewczyny zapisywały się na wykłady czy warsztaty, a
potem szły na spacer ze stertą CV i zajęcia, które w systemie opisywane
były jako pełne, miały publiczność wypełnioną w dwóch trzecich - dlatego
nie warto było się sugerować etykietą "fully booked", tylko iść na co się chce.
Zgadnijcie jaka firma jako promocyjny schwag miała takie cudne rowerki?
Zgadliście - jedna z niewielu tych, do której kolejki kandydatek ciągnęły się same.
weekendowym Gran Fondo w okolicy Mount Dory (60 km na zachód
od Orlando) kończymy amerykańską przygodę, a ja świętuję w godny
sposób przejechanie 6213 mil w tym roku!

czwartek, 10 października 2019

[Floryda] najlepszy keczup na świecie

Kuchnia Florydy to przede wszystkim wpływy latynoamerykańskie. Knajpy meksykańskie, rzecz oczywista, ale oprócz tego można poczuć smaki Kuby, Kolumbii, Wenezueli, Ekwadoru... Latynosów mieszka tu mrowie, nic dziwnego, że gotują i częstują swoimi łakociami, a jest czym częstować!
MEKSYK
króluje awokado (czy to w postaci najlepszego na świecie guacamole, czy
pełnych cząstek) i pszenne bądź kukurydziane tortille we wszystkich
możliwych wydaniach - jako dodatek do skwierczącej patelni z mięsem
(fajitas), zapieczone na płasko z serem (quesadilla), czipsy (idealne do
guacamole), przypominające bułeczkę z nadzieniem bądź calzone - jako
gordita, nadziane, zawinięte w rulon i zapieczone jako flauta czy
nieśmiertelne tacos, czyli tortilla na pół. Mniam!
KUBA
Kuba w edycji pieczywowo-ciasteczkowej.
Po lewej kubańskie kanapki - w roli głównej ser i podtostowany chleb, po
prawej tradycyjne ciastka z owocowym nadzieniem z guanabany.
KOLUMBIA
arepa de choclo - placuszki kukurydziane z mozarellą
AMERYKA LATYNOAMERYKAŃSKA
od lewej:
- kostarykańska suszona jukka (taki owoc w formie czipsów)
- woda kokosowa
- kolumbijska panela - cukier w trochę innej postaci, tutaj w formie stożka,
wytworzony z soku z trzciny cukrowej
- meksykańska horchata w proszku, gotowa do zalania wodą. Horchata to
lokalny słodki napój, technicznie to woda pozostała po gotowaniu ryżu
- kubańska panetela, wilgotny chlebek kukurydziany
- ekwadorskie czipsy z platanów (owoc podobny do bananów), solone
- honduraski słodki chlebek, czyli po naszemu spulchnione biszkopty
AMERYKA PÓŁNOCNA
klasyka - burger, i to w klimatycznej knajpce na starej stacji benzynowej
AMERYKA PÓŁNOCNA
klasyka śniadaniowa - pancakes.
Po lewej wyobrażenie (zdjęcie z menu), po środku rzeczywistość, po
prawej rzeczywistość z Ciasteczkowym Potworem.
Ciekawa sprawa ze słodyczami tutaj, wszystko do obrzydliwości polane jest
roztopioną czekoladą, słodkimi syropami z butelki, przyozdobione bitą
śmietaną i dropsami czekoladowymi / słodkimi wiórkami etc. W menu
często oprócz ceny dania opisane są liczbą kalorii. Te naleśniki miały ich
1020!!! Może wydawać się dużo, ale porcja upatrzonego sernika w sieciówce
Cheescake Factory (również obecna w Polsce, na przykład na Nowym Świecie)
to było 1620!!!!!! Nie zamówiłam... Zniechęcili skutecznie...
Skoro jeszcze o naleśnikach - klasyczne naleśniki płaskie (crepes) po
amerykańsku je się z jajecznicą i bekonem. Ja podmieniłam bekon na
sałatę (prawie to samo ;-) a do aż takich poświęceń na rzecz bloga zdolna nie
jestem)  i gdyby jajecznica była z jajek, a nie proszku, to może nawet
byłaby to fajna opcja śniadaniowa...
OWOCE
na koniec najlepsze. Owoce. Jest ich tu więcej niż kiedykolwiek widziałam
i smakują też inaczej. Na zdjęciu guanabana (po polsku flaszowiec
miękkociernisty), reklamowana jako najlepiej smakujący owoc na świece.
Faktycznie niezły, jako przekąska na wycieczce rowerowej idealny. Do
tego popity sokiem z trzciny cukrowej i od razu jest z czego kręcić dalej.

środa, 9 października 2019

[Floryda] 32 kilometry na godzinę

Najważniejszy fakt z życia zwierząt sprawdzony przed wyjazdem na Florydę - jak szybko biegają krokodyle. Okazuje się, że do 32 kilometrów na godzinę, a i to tylko niektóre, i tylko chwilowo. W razie czego na rowerze uciekniemy... Tak naprawdę powinny nas bardziej interesować aligatory, bo to one głównie występują w południowo-wschodnich Stanach. Jakie są różnice? Krokodyle są większe, bardziej agresywne (prym wiedzie krokodyl nilowy, którego rocznie obwinia się o śmierć ponad dwustu ludzi), mają za to mniej zębów, ale te widać im je nawet przy zamkniętym (skądinąd węższym) pysku. Niestety co jakiś czas znajdowane są na Florydzie pojedyncze sztuki krokodyli nilowych - ludojadów, prawdopodobnie nielegalnie sprowadzonych przez kolekcjonerów i wypuszczonych lub raczej nieupilnowanych - co jest bardzo niepokojące. Aklimatyzują się one tu nieźle, żyją długo i rozmnażają chętnie, więc ekolodzy boją się, czy za jakiś czas nie zdominują krokodylej populacji i nie zaburzą naturalnej ekorównowagi.
tabliczka ostrzegająca przed krokodylami to najbliżej jak zbliżyliśmy się
do tych zwierząt na tym wyjeździe
<uwaga. krokodyle w okolicy>
czyli że jak wrzucę męża po kłótni do jeziora, to będzie przestępstwo? Hmm.
<karmienie aligatorów to łamanie prawa. Proszę szanuj naturę>
<nie karm turystów, którzy karmią aligatory, które jedzą turystów, co nie
sprzyja turystyce>
aligatory jedzące ludzi - źle
ludzie jedzący aligatory - dobrze
Nie jedliśmy ich na tym wyjeździe. Co pojedyncze, droższe restauracje
serwują kawałki aligatora jako przystawkę, ale jakoś nam nie było po drodze.
Natomiast kiedyś próbowaliśmy - uwaga, uwaga - w pracowej kantynie
(widocznie, była promocja na krokodyle mięso)! Nic szczególnego...