środa, 30 września 2020

[Łojdy] jak się diabeł spieszy, to się człowiek cieszy

Przedostatni weekend września spędziliśmy dość nieoczekiwanie (znaczy dla Czytelników nieoczekiwanie, my zaplanowaliśmy go znacznie wcześniej), bo na brydżowym sparingu szerokiej reprezentacji Polski mikst. W pięknej i komfortowej rezydencji w Łojdach rozgrywaliśmy niespiesznie dwa mecze dziennie, w międzyczasie opalając się na trawie przez pałacem, przechadzając się (lub biegając) po okolicy, grając w bilarda i piłkarzyki.
sala gry - z zewnątrz, fot. Lena
i wewnątrz, fot. Lena
brydż w 2020 - imienne bidding boxy i pomiar temperatury, fot. Lena
omówienie rozdań z selekcjonerem, fot. Lena
karty w dotyku jeszcze nigdy nie były tak przyjemne jak po pół roku gry
wirtualnej, fot. Lena
nie tylko kolarka, ale i brydżystka
nie grałam za dobrze, ale grunt to mieć znakomitego partnera!
Jak dotrzeć do Łojd? Można trywialnie zabrać się jednym z kilku samochodów przewożących kadrowiczów i sprzęt z Warszawy, a można po naszemu - czyli jak? No pociągiem do Olsztyna i tam przesiadka na rower, co by weekend sportowo nie poszedł na zmarnowanie. Zdjęciowo znowu będą prawie same szpalery drzew, ale wyjątkowo tutaj piękne (no, może poza odcinkami szutru, piachu i eks-eks-eks-eks-asfaltu).
w plecaku tylko najbardziej potrzebne rzeczy, walizkę z resztą oddaliśmy
wcześniej w dobre ręce (do dobrego kufra samochodu)
szpaler #1
szpaler #2
szpaler #3
drzewo
szpaler #4
moje ulubione ujęcie z trasy
diabelski kamień - według zagmatwanej legendy diabeł targał ten głaz
z Afryki (nie do końca wiadomo dlaczego z tak daleka) i bardzo się
spieszył (nie chciał, żeby uciekła mu dusza prawie księdza, musiał
dotrzeć przed pierwszą mszą kleryka), ale że wiadomo, że gdzie się
człowiek spieszy tam się diabeł cieszy albo raczej gdzie się diabeł spieszy,
tam się człowiek cieszy, coś nie pykło, kamień spadł i leży do dzisiaj,
 a diabeł nie zdążył
A na koniec olsztyńskie obieżysmakowe mniam - brukowiec z listy tradycyjnych wypieków regionalnych. Nazwa pochodzi od bruku - przypominał go piernik zrobiony z kulek. Mazurskim gospodyniom chodziło nie tylko o wygląd, ale też o fakturę, stąd dużo smakowych eksperymentów z przyprawami. W niektórych rejonach (a także obecnie w olsztyńskiej kawiarni "Mojej") miód zastępowano słodkim syropem buraczanym. W rzeczonej kawiarni do ciastka dodawana jest zawieszka opowiadająca co i jak. Także to, że charakterystyczny dla Ziemi Lubawskiej brukowiec, był popularny już przed drugą wojną światową. W postaci prostokątnego placka pieczono go na święta, a jako małe, okrągłe ciastko tak na co dzień, bez okazji - do schrupania, obdarowania gości lub dzieci czy też jako ozdoba na choinkę.
brukowiec mazurski

środa, 16 września 2020

[Koszalin] jeden trening z Jarkiem, a już widać efekty

Białogard, piątek jedenastego września. Siedzimy na gorącej czekoladzie, jest bardzo późne przedpołudnie, a może już bardzo wczesne popołudnie. W garminach trasa do Połczyna Zdroju. Chłodno, nie chce się jechać, przeglądam facebooka i nagle wyskakuje mi taka reklama z profilu Pomorze Zachodnie: już w piątek 11.09 zapraszamy na otwarcie rowerowego Starego Kolejowego Szlaku na odcinku Białogard-Połczyn-Złocieniec. Jeśli to nie jest przeznaczenie, to nie wiem, co jest... Rzeczywistość szybko studzi moją ekscytację - to oficjalne otwarcie, trasa, szczególnie ten kawałek przejezdny jest od dawna (zresztą głównie biegnie ogólnodostępnymi drogami) i Piotrek nawet poprowadził nim nasz ślad. Nie będzie to jakieś nie-wiadomo-co (fajniejsza jest ta część dalsza, na którą nie mieliśmy czasu), ale jedzie się przyjemnie, jak wszędzie pod Koszalinem.

Po co tu przyjechaliśmy? Poznać Jarka Marycza, z którym przejażdżkę wylicytowałam w aukcji charytatywnej. Jarek zabrał nas w sobotę nad morze i dzielnie odpowiadał na nasze (głównie moje, no okej) niekończące się pytania, - czy lepiej się jechało we Vuelcie czy w Tour de Pologne, czy vice-mistrzostwo Europy smakowało słodko czy gorzko, i po co się tak męczyć na brukach w Paryż-Roubaix. To była wielka przyjemność, zaszczyt i świetnie spędzony czas!
z najlepszym przewodnikiem po okolicach Koszalina, fot. Jarek
A jak? A gdzie? A czy? A które? A kiedy? I tak w kółko!
chwila wytchnienia od maszynki do generowania pytań
wstyd się przyznać, ale to nasza jedyna fotka znad morza! (jakość, nie ilość!)
fot. Jarek
w prezencie dostaliśmy oficjalną maskotkę Tour de Pologne
pozycja oreo jest przereklamowana!
(krowę odwieźliśmy na pocztę, wsadziliśmy do kartonowego pudełka
i pożegnaliśmy się na kilka dni, już dotarła)
nowa zdobycz na koszulce!
Jarek jeździł w duńskiej grupie Saxo Bank, a potem w polskiej CCC Polkowice
najważniejsze sukcesy w karierze:
- srebro na ME w 2009,
- złoto na MP w jeździe indywidualnej na czas, 2010,
poza tym dużo innych medali MP, występów w klasykach (jak Paryż-Roubaix)
i tourach (jak Vuelta czy Giro)
Oprócz sobotniej wspólnej przejażdżki Jarek zaprasza nas na grupową czwartkową jazdę, tak zwane #szosoweczwartki. To konkretny trening prostą (chociaż nie płaską) drogą - 30 kilometrów tam, 30 kilometrów z powrotem. Dużo ludzi, wysokie tempo, można się zmęczyć i pościgać.
średnia 34 kph to niby w grupie nie jest tak dużo, ale w grupie mazowieckiej,
pod Koszalinem okazuje się, że teren pofałdowany i na taką średnią uczciwie
trzeba było popracować!
moja krzywa mocy zanotowała maksymalne wyniki w okresach minuty,
dwóch, pięciu i dziesięciu...
W piątek bierzemy dzień wolny i eksplorujemy sami okolice na południe.
jest fajnie - pusto, zielono. W zasadzie nasza piątkowa trasa to kilka
zupełnie rozłącznych kawałków idealnych, które spawaliśmy fragmentami
brukowanymi, piaszczystymi lub w najlepszym wypadku szutrowymi.
look mum no hands
trochę zabawy, nie zawsze musi być tylko trening i trening
minionek
zebry
prawdopodobnie kawałek *tej* ścieżki rowerowej przy wjeździe do Połczyna Zdroju,
bo wygląda jak nówka sztuka nieśmigana
centrum Połczyna
Rosnowo, mural naprzeciwko pomniku MIGa, ale kto by tam samolotom
zdjęcia robił?
i znowu szpalery drzew, uwielbiam!
i złotą godzinę też uwielbiam!
najlepszy adres na Pomorzu?
A w niedzielę obieramy kierunek dom i łapiemy pociąg z Koszalina (a właściwie z Kołobrzegu) w Słupsku (co dodatkowa godzina na rowerze, to jednak dodatkowa godzina na rowerze).
kierunek dom, ale może nie aż tak szybko?
wracając do szpalerów, dużo ich tu, dużo, głównie wzdłuż wąskich i starych
(co niekoniecznie znaczy złej jakości, bo zazwyczaj asfalt dość świeży) dróg
bez końca mogę w tych szpalerach
😍😍😍
Słupsk!
początkowy plan zakładał przetestowanie, czy jedzenie w Chacie Macochy
nadal jest tak obłędnie dobre, jak pamiętamy to z czasów kongresów
brydżowych. Jak na złość, niestety, knajpa akurat się zamknęła na dwa
tygodnie, no bo dlaczego nie. Musieliśmy się zadowolić szejkami, trudno ;)

czwartek, 10 września 2020

[Jeseniky] uśmiechać się jak wiewiórka do sera

W ładny letni weekend właściwe pytanie nie zaczyna się od czy, a od dokąd. Tym razem odpowiedź brzmi czesko - Moravy przez Jeseniky i jak zwykle nie ma ziewania. Plan wyjazdu w czterech punktach.

Czwartek.
Czwartek zaczyna się wcześnie, a właściwie wcześniej niż wcześniej. Nasz pociąg do Wodzisławia Śląskiego odjeżdża już o 5:10. Budzimy się i wykonujemy te same mechaniczne ruchy, co już tyle razy - czajnik, herbata, jogurt, granola, łyżka, pasta, szczoteczka, koszulka, skarpetki, kask, winda, start Garmina i w drogę. Ulice są puściutkie, o tej godzinie jeszcze wszyscy śpią, nawet słońce i zielone światła na skrzyżowaniach - czerwona fala zamienia nasz dojazd na dworzec w jazdę wysoce interwałową, a przecież nie ma na to czasu, pociąg nie poczeka! Dojeżdżamy na Śląsk na dziewiątą i zaczynamy od próby obudzenia się drugim śniadaniem w cukierni na rynku, a potem - w drogę (znowu, ale tym razem już naprawdę)! Trasa wiedzie jak najszybciej do Czech, a potem na zachód. Jest dość ciepło, słonecznie, nie bardzo płasko, ale też nie bardzo górzyście. Wychodzi 147 kilometrów i 1200 metrów przewyższenia zanim dojedziemy do Jesenika - początkowo według planów bazy na dwa dni, ale prognoza pogody i zapowiadane opady deszczu w sobotę weryfikują plany. Zostaniemy tu na dwie noce.
Warszawiacy przed piątą smacznie śpią
większość (tych ładnych) zdjęć z trasy to szpalery drzew
wielbię je bardzo i mogę w dowolnych ilościach
krótkie wakacje, słońce, banan w kieszonce koszulki i na twarzy
moja ulubiona ulica w Opavie
"nie wiem co to, ale zrób mi z tym zdjęcie" #teammrówkojad
złota godzina, piękne światło, ale też co za tym idzie niższa temperatura
szybciej, szybciej, nie wlecz się tak, bo zimno
Piątek.
Prognoza na piątek była świetna. Ba, jeszcze jak jedliśmy śniadanie, za oknem 14 stopni i deszcz w szyby, to Google twardo oznajmiał, że jest pełne słońce i 21... Padać przestało, chmury zostały, mało kresek na termometrze również, ale jak to mówią - nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania, a my mamy te całkiem niezłe. Ruszamy, *ta* pętla sama się nie zrobi - 140 km, 3600 metrów w pionie i wszystko pięknie, tylko braku widoków żal, bo na obu najwyższych szczytach, na które się dzielnie wdrapywaliśmy, mgła i chmury.
liczyłam na trochę bardziej niebieskie niebo
i na jakąkolwiek widoczność na podjazdach
Dlouhé stráně, stąd ponoć jest ładny widok, wygooglujemy sobie...
albo i właściwie nie - https://maps.app.goo.gl/6xbphkvVj5ucoY8J7,
mapy specjalnie pomocne tym razem nie są
chwilowe przejaśnienie - tam gdzieś jest nasz drugi duży cel, Praděd
przynajmniej w tych okolicznościach nie straszy
chwilowe wypłaszczenie, bardzo chwilowe
o i koniec, jakiś kolejny podjazd, tyle tego było tego dnia, że kto by to spamiętał
fajne serpentyny, ale właściwie zbyt fajne, bo na kilku kilometrach minął
nas jakiś milion motocykli. Lekko licząc.
ziuuum, ziuuuuuum, ziuuuuuuuuuum
czekaliśmy na Pradědzie pół godziny i z kompletnej mgły na chwilę
zrobiło się tak - na bezrybiu i rak ryba
Sobota.
Uciekając przed deszczem wracamy do formuły podróżniczej i jedziemy z Jesenika do Ołomuńca, tam ponoć ma padać dopiero wieczorem. Faktycznie jest pięknie, ciepło i sucho, raczymy się pagórkami, sączymy je niespiesznie, bo po piątku nogi ważą jakby ze dwa razy więcej. Z trasy wyszukujemy na komórce nocleg - znajdujemy "smart hotel", w którym meldujemy się bezkontaktowo, co lubię bardzo, bo wtedy nikt mi nie marudzi, że rowery nie mogą z nami do pokoju. A ja bez dobranoc, Mondziu, słodkich snów, to nie zasnę. Wpadają 103 kilometry / 1000 metrów, a do brzuszka smażony ser w bułce (już kiedyś tu byliśmy, już ten ser jedliśmy, to dla niego wracaliśmy).
idealny błękit, idealna zieleń, idealny asfalt (trzy razy I)
i jeszcze idealna modelka (cztery razy I)
Branná, to wcale nie tak, że nie chciało mi się podjeżdżać, a oficjalnie no
zobacz jak ładnie, nie można nie zrobić zdjęcia
, ale faktem jest, że
w miasteczku wciągnęliśmy po półtora kawałka ciasta i jest jakoś ciężej
tu również jest banan na twarzy, ale widać tylko tego w kieszonce
tu kolejny szpaler
i znowu modelka
z kamerą wśród czeskich zwierząt
ooo, z tym jegomościem mogłabym się dzisiaj ścigać, ale tylko z nim
Niedziela.
W ten długi weekend dni nieparzyste były ładne, parzyste brzydkie, niedziela była czwartym dniem, także ten... - nałapki (czyt. rękawki), nanóżki (czyt. nogawki), trzepotka (czyt. kurtka przeciwdeszczowa), ochraniacze na buty i już można ruszać, sakwy lżejsze. Olomounc - Wodzisław Śląski, 130 km / 1300 m, godzina zapasu, starczyło na ciastko w tej samej cukierni, co na otwarcie wycieczki - piękna klamra do pięknej pętli. Dobrze, że jutro do pracy i będzie można wreszcie odpocząć.
szaro, buro, ale i tak jakoś przyjemnie
skoro teraz jest tu ładnie, to przy niebieskim niebie musi być sztos.
AI (z korporacyjnego Action Item, czyli zadanie do wykonania): zapisać
współrzędne i wrócić przy lepszej pogodzie.
uśmiech się pojawia, gdy do obiadu blisko, bo wtem i o ten...
...o o ten syr żeśmy walczyli z wiatrem, deszczem i podjazdami. O ten.
jakiś pałac w jakimś mieście, żeby nie było, że ciągle ten asfalt i asfalt
(albo ser i ser)
z wakacji pamiątki należy przywieźć, chociaż niewykluczone że nie wszystkie
powyższe dobra dotrwały chociażby do Warszawy Centralnej...