Ostrzegam, będzie długo.
Ostatnio w pracy w ramach rozmowy o przyszłości mojej googlowej kariery menadżer zapytał mnie, co uważam za swoje mocne strony. To było proste - umiejętność rozwiązywania sytuacji wydawałoby się nierozwiązywalnych. I fajnie, ale tak mnie potem tchnęło - czy to dobrze, że w ogóle do nich doprowadzam?
2020 miał być jak każdy inny rok, a pod wszystkimi względami okazał się zupełnie różny. Gdy nastąpił marzec, po pierwszej, drugiej czy trzeciej fali paniki, pomyślałam sobie, że warto byłoby wrócić do pomysłu zrobienia prawa jazdy. Na dwa dni przed wyjazdem ze Szlembarku miałam wszystko przemyślane - wypełniony formularz proszący o wyrobienie PKK (profilu kandydata na kierowcę), umówioną wizytę na za dwa tygodnie w urzędzie dzielnicy (w czasach koronawirusa nie można ot tak wpaść z ulicy załatwić swoją sprawę, trzeba to zaplanować i zarezerwować termin), przegadany temat ze szkołami jazdy w Rzeszowie (dokąd planowaliśmy wyjechać za chwilę na miesiąc i dokąd w końcu wyjechaliśmy, ale dużo później). W drodze powrotnej uderzyło jednak w nasze życie tornado i kiedy pozbieraliśmy się jako tako, zrobił się sierpień.
Jak to w pracy, podzieliłam sobie duże zadanie na kilka ogarnialnych, mniejszych. Etap drugi (po PKK) - teoria - poszedł właściwie w kilka dni. W weekend miała być brzydka pogoda, więc w piątek zapisałam się na wtorek na egzamin teoretyczny i całą sobotę i niedzielę czytałam o podporządkowanych, drodze zatrzymania pojazdu, prędkościach w terenie zabudowanym itd. Poszłam, zdałam, udało się.
Etap trzeci to jazdy i pierwsze przemyślenia, czy właściwie nie warto było pracować nad moim projektem równolegle, a nie sekwencyjnie. W Warszawie na jazdy (szczególnie kiedy nie chodziło się na kurs, a kupuje się pojedyncze jazdy doszkalające) czeka się kilka długich tygodni. Brałam co było - pakiet dwunastu godzin w jednej szkole, dziesięć w drugiej i po kilka w kilku innych. To był dość wymagający czas - praca, treningi i po osiem dodatkowych godzin za kierownicą w tygodniu. Uch. Wszystko to, żeby na początku października przyjść na egzamin i oblać go śpiewająco po dosłownie kilku minutach. Nie będziemy wchodzić w szczegóły, co się wydarzyło, bo trochę wstyd, ale muszę przyznać, że zjadł mnie stres, tak bardzo pasowało mi logistycznie zdać prawo jazdy właśnie wtedy (bałam się lockdownu, chciałam zyskać swobodę poruszania się, mieliśmy wyjechać), że przerosły mnie własne oczekiwania.
Pojawiło się pytanie, co dalej. Kraj najpierw podzielił się na strefy żółte i czerwone, potem czerwowo zrobiło się wszędzie, oczyma wyobraźni widziałam już zamknięte szkoły jazdy i poodwoływane egzaminy. Presja czasu tylko rosła, a w Warszawie na powtórny egzamin trzeba czekać około pięciu tygodni (na jazdy niewiele krócej). A może nie musi być Warszawa? Po przejrzeniu stanu kolejek (tak, na egzamin zapisuje się teraz internetowo) wyszło, że najłatwiej iterować w Bielsku Podlaskim - przy sprzyjających wiatrach można po niezdanej próbie podejść ponownie w tygodniu następnym. Na jazdy też nie jest trudno się umówić, no i są sporo tańsze niż w stolicy. Jedyne co trzeba załatwić, to wystosować prośbę, żeby warszawski WORD "puścił" mój PKK, żeby bielski mógł go sobie "podłapać". Kilka telefonów, kilka maili, kilka dni i mamy to.
Możemy ruszać na podbój Podlasia, o którym na bloga wjechało kilka postów, jednak oprócz tego najważniejszego. Kolejne intensywne dni - oprócz pracy, rowerów (na szczęście krótkich, bo było zimno), trzeba było codziennie wygospodarować dwie godziny za kierownicą auta. Na szczęście Bielsk nie jest metropolią, a ja na miejsce startu miałam do przejścia jakieś sto - dwieście metrów (czyli dwa razy więcej niż do budynku WORDa). Pan instruktor marzenie - z długim doświadczeniem, dał radę przygotować do egzaminu nawet mnie. Z jednej strony miasto egzaminacyjnie łatwiejsze - nie ma rond z trzema pasami ruchu i światłami, z drugiej strony ja jestem dzieckiem Warszawy, taki ruch czuję, znam i rozumiem... W Bielsku nauka wyglądała inaczej - wyjazd spod ośrodka, rondo, zawrotka, parkowanie, parkowanie, parkowanie, zawrotka, rondo, parkowanie, zatrzymanie, przejazd na strzałce, mamo, nie mam już siły, kiedy koniec? A tu na zegarku minęło raptem czterdzieści minut. Było dużo bardziej intensywnie, a przez to efektywniej. W dodatku inny samochód (Toyota Yaris vs Hyundai i20), inna skrzynia biegów (gdzie indziej dźwignia wstecznego), inny ruch na drodze, trochę inne warunki (w Warszawie było dość ciepło i cały czas słonecznie, tu już zaczął pojawiać się deszcz i przymrozki)... Myślę, że koniec końców wyszło mi to na dobre. Wreszcie dzień prawdy i euforia po zobaczeniu napisu "pozytywny".
Zabawna historia - ostatnie jazdy, żegnamy się, pan instruktor coś tam ode mnie słyszał, że mam na miejscu rower, ale chyba nie bardzo zdawał sobie sprawę ze stanu zaawansowania cyklozy i tak mnie pyta dla żartu: a gdyby ktoś ci powiedział, że dostaniesz prawo jazdy, ale musisz jutro pojechać rowerem do Warszawy? Pewnie, biorę, ale tam czy tam i z powrotem?
Kolejny etap to odbiór prawa jazdy i tu pojawiają się (kto by się spodziewał?) schody. Normalnie wyprodukowanie dokumentu trwa około tygodnia i niedużo więcej czasu mam. Egzamin zdaję w środę 21. października, w sobotę 31. lecimy na Maderę, a na 30. mam wcześniej umówioną wizytę w urzędzie (planowanie level pro!). Niestety, w Bielsku ktoś łapie wirusa albo tylko ma kontakt i idzie na kwarantannę, w każdym bądź razie biuro zamyka się na tydzień i wynik egzaminu pojawia się w systemie za późno. Moje prawko czekało na KENie w poniedziałek - jeden dzień roboczy za późno. To pozostawiło mi trzy opcje - poczekać do powrotu, zmienić dyspozycję odbioru na wysyłkę pocztą na Maderę (urzędniczka odradzała, chyba Poczta Polska nie cieszy się tam wysoką estymą) lub kombinować (ustalam, z poparciem Piotrka i Franka, że warto Rodziców zaskoczyć na żywo i że szkoda nam przegapić wyrazów Waszych twarzy :-) więc kombinowanie musi odbyć się pozarodzinnie). Zrobiłam to tak. Zarezerwowałam nową wizytę w urzędzie. Wykupiłam usługę indywidualnego konsjerża. Opłaciłam przelewem znaczek skarbowy za upoważnienie. Napisałam na komputerze upoważnienie, żeby pan realizujący moje zlecenie mógł odebrać dokument - podpisałam je elektronicznym podpisem kwalifikowanym z profilu zaufanego i wysłałam do właściwego urzędu. Następnie zamówiłam kuriera do hotelu na Maderze, w którym spędziliśmy pierwszy tydzień, opłaciłam go (kuriera, nie hotel) i wysłałam list przewozowy mailem do tego konsjerża. On nadał, a ja piszu piszu do hotelu, że bardzo przepraszam, ale list do mnie przyjdzie jutro. No i już. Proste.
Proste, ale oczywiście to nie koniec - zadowolona z siebie następnego dnia idę do wypożyczalni po Renault Clio, ekscytuję się bardziej niż jakąkolwiek wycieczką rowerową, ale na miejscu wylewają mi na głowę bez ostrzeżenia kubeł zimnej wody - żeby wypożyczyć auto, nie wystarczy mieć prawa jazdy, trzeba je mieć od przynajmniej roku. Może to głupie i irracjonalne, ale dotknęło mnie do żywego, ledwo uciekłam z ich kanciapy, zanim popłynęły mi z oczu łzy, w ilości takiej, że trzeba było dwóch ciast czekoladowych, żeby ten strumień zatamować. Sprawdzamy kolejne wypożyczalnie, a potem już tylko regulaminy w internecie - wszędzie jest tak samo. Dopiero po kilku dniach znajdujemy miejsce, które gotowe jest wypożyczyć samochód świeżakowi, po zostawieniu tysiąca euro depozytu. Wchodzę w to. A może właściwiej byłoby: wjeżdżam w to?
 |
hurra!!! |
 |
ta sama scena, inne ujęcie |
 |
chwila po pierwszym tankowaniu, udało się nie wziąć diesla |
 |
w gruncie rzeczy chodziło tylko o to. W tym całym projekcie chodziło głównie o to! Drogi Europy w 2021 strzeżcie się, nadjeżdżamy! |