piątek, 2 lipca 2021

[Skrzyczne] leczone zakwasy trwają siedem dni, nieleczone tydzień

Do Wisły pojechaliśmy w jednym jedynym celu, ale nie na jeden dzień. Piątek przebomblowaliśmy, sobotę przeeverestowaliśmy, jednak szkoda byłoby poznać zaledwie 5.81 kilometra lokalnych asfaltów, nawet jeśli było to poznanie dogłębne. W niedzielę wprawdzie (o dziwo!) mięśnie nie bolą, jednak tak-ogólnie-zmęczone ciało domaga się przerwy od roweru. Poniewczasie myślę, że dokręcenie brakujących podjazdów to byłoby to, chociaż ostatnie osiem mogłyby zająć dłużej niż pierwsze siedemnaście. W ramach odpoczynku (?) idziemy na Skrzyczne, zdobyć ósmy szczyt do Korony Gór Polski. Drogi do wyboru są dwie - dłuższa z mniejszym przewyższeniem (i to z dobrze nam już znanej Przełęczy Salmopolskiej) oraz krótsza, ale trudniejsza trasa, na którą się w końcu decydujemy. Nie dlatego, że nie chcemy widzieć na oczy miejsca naszej porażki, raczej wynika to z ograniczania do minimum poruszania się w upale, a to oznacza mniej kilometrów. Wlokę się pod górę noga za nogą, a przez najbliższy tydzień (znowu! znowu!) przeżywam, jak to jest, że 6000 metrów na rowerze wchodzi jak radlerek, ale po 600 metrach pieszo mam zakwasy przez siedem dni.
a mogliśmy pojechać kolejką! Żartuję, co to za frajda?
Ale fakt, że to, że szlak prowadzi pod wyciągiem, nie poprawia morale -
to przecież znaczy, że tu stromo (pod krzesełkami prowadzi się czarne,
więc te najbardziej strome, zjazdy narciarskie).
kto poznaje czapeczkę? Jako dobra/super/ekstra (niepotrzebne skreślić) żona
pożyczyłam Piotrkowi, żeby nie musieć się nim później, zbytnio
nasłonecznionym, opiekować.
tego słońca jest na szczęście mniej niż można by się spodziewać - długimi
kawałkami trasa prowadzi lasem
aż doprowadzi na szczyt z rodzaju, że widoki wynagradzają wdrapywanie się
dokumentacja - do Korony
Skrzyczne to nasz ósmy szczyt, jeszcze (chyba) dziewiętnaście
Na rower wsiadamy w poniedziałek i wtedy pojawia się u mnie hipoteza robocza, że rowerowe mięśnie nie bolą, bo po prostu magicznie wyparowały. Każdy najmniejszy podjazd (a w końcu jesteśmy w górach, więc tych podjazdów trochę jest i to nie zawsze najmniejszych) to gehenna, a mój ulubiony ślad to od lewej do prawej i od prawej do lewej, jakby izotonik wszedł za mocno...
na twarzy walka, a nie szczęście...
...ale zdecydowanie żal byłoby się nie zapuścić trochę dalej niż Przełęcz!
musimy tu jeszcze wrócić poeksplorować...
...chociaż największe atrakcje w okolicy zaliczone - udało się stanąć jedną
nogą w Czechach, a jedną w Polsce. Nie udało się niestety stanąć jedną
nogą na Słowacji, a drugą w Polsce, ani jedną na Słowacji, a drugą
w Czechach, bo popsuł się most ze Słowacją, zresztą granica prowadzi
rzeką, więc to musiałby być naprawdę imponujący rozkrok, żeby tak
dwa kraje ogarnąć.
inna atrakcja - rodowe archiwum świerka istebniańskiego
bo że widoków nie traktujemy jako atrakcji to chyba świadectwo
niesamowitego rozpuszczenia...
...albo zmęczenia
muszę odżyć! Tak jak Wisła odŻYŁA
i proces ten zaczynam od herbaty ;-) Smacznego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz