Do Nowego Targu jedziemy po Mondzię i Pana Ridka, a przy okazji jeszcze trochę powspinać się pod górę z nowym koleżeństwem zapoznanym we Francji - w końcu w Alpach się nie najeździliśmy, musimy dokręcić! Pogodę trafiamy piękną - może trochę za ciepło, ale prawie nie pada. Jedynie pierwszego dnia, w środę, dzień lokalnej jazdy grupowej i nawet kiedy dopiero wyjeżdżamy z domu, niebo jest już ciemne i zapowiada dość dokładnie co wydarzy się w niedalekiej przyszłości - że w butach będzie chlupotać woda, że koszulka będzie utytłana brudem z ulicy (w deszczu nie jest najgorsze, że pada z góry, to czysta woda; najgorsze jest to co "pada z dołu" - brudne kałuże na asfalcie, podbierane przez koła roweru), że przez okulary będzie widać zaledwie kontury i plamy. Mimo to nie zawracamy. Inni też nie. Jedziemy ku niepogodzie. Kolarstwo to (jednak?) głupi sport.
Na Podhalu zostajemy tydzień, a w dniach wolnych od pracy (święto we wtorek i wtedy wpada najdłuższa / najtrudniejsza / najmocniejsza z jazd tutaj - objeżdżamy z grupą Tatry) uciekamy na Słowację, a Słowacja aktualnie to jeden wielki remont. Ruch wahadłowy tu, ruch wahadłowy tam, światła, zdjęty asfalt, zamknięty most, rowerem jakoś się przeciskamy, być może trochę elastycznie podchodząc do niektórych znaków drogowych, ale autem te trasy to gehenna! Osłodzić to może tylko (czeska) Kofola, (czeskie) wafelki, na deser po (czeskim) smażonym serze. Kocham Słowacjoczechy.
Z cyklu znowu udaję, że jakoś trzymam się na podjeździe.
Z cyklu on i ona.
Z cyklu powiedz, że jesteś na Słowacji nie mówiąc, że jesteś na Słowacji.
Z cyklu te widoczki nigdy mi się nie znudzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz