piątek, 11 sierpnia 2023

[Route des Grandes Alpes] raj górskiej adeptki

Dwa zero dwa trzy jest z rodzaju tych, że w sylwestra będzie bardzo ciężko wybrać jego najlepsze momenty - dzieje się dużo dobrego. I dużo jeszcze lepszego, najlepszego - przykładowo ostatnie wakacje. Poprzedzający je tydzień jest gorący (w sensie że na pełnych obrotach, a nie że upalny, co to to nie), zapracowany i bardzo w biegu. W piątek nie mogę uwierzyć, że od urlopu dzieli mnie raptem kilkanaście godzin; przerwa, rower, odpoczynek to nierealne wyrazy z jakiejś innej planety, chwilowo niewystępujące w moim słowniku. Ale daję radę jakoś sobie te nowe warunki przyswoić, gdzie jest moja naklejka dzielnego urlopowicza? Samolot zabiera nas do Genewy, rowery wyjechały busem kilka dni wcześniej, spotykamy się w skromnym pensjonacie na przedmieściach Evian w sobotę wieczorem. Mondziu, jak podróż? Nie zaczepiał cię Pan Ridek? Grzeczny był chłopak? No to fajnie, odpocznijcie sobie przed jutrem. Jakby chrapał, to śmiało rzucaj w niego owijką.

route grandes alpes, lipiec / sierpień 2023
pogoda idealna, pada w zasadzie tylko w dniu zero
zaczynamy w Thonon-les-Bains
zgadnijcie z czego słynie to miasteczko?

W nocy śnią mi się bagietki i te wszystkie naleśniki, które czekają na mnie na trasie. Słodkie klasyki z cukrem, masłem i cytryną i te słone - z jajkiem i żółtym serem. A, jeszcze croissanty, one też mi się śnią, ale to już trochę wchodzimy w gatunek sennych koszmarów, bo croissanty to są z dżemem na śniadanie, a ja lubię zaczynać dzień na wytrawnie - jajka, hummus, awokado, ale stety niestety we Francji to z rana do kawy można upolować co najwyżej rogalika. Tak jest i w naszym hotelu, nie ma co jeść, czyli trzeba... jechać. Start honorowy jest zarazem startem ostrym, dziewiąta rano, ¡vamos! A nie, przepraszam, nie ten język.

ekipa w komplecie

Przez następne sześć dni robimy w zasadzie ciągle to samo, zmieniają się tylko widoki, a i to nie za często, bo podjazdy długie i mozolne. Spać, wstać, jeść, założyć kolarskie ciuchy, jechać, jeść, jechać, jeść, jechać, koniec, hotel, kąpiel, jeść, spać i tak w koło Macieju, co nawet pasuje, bo był z nami Maciek na wyjeździe. Podjazdy też są podobne - po tysiąc, dwa tysiące metrów do góry powolnej wspinaczki na raz. Z jednej strony takie numerki od dawna nie robią na mnie wrażenia, z drugiej jest o tyle trudniej, że wszystko dzieje się sprawnie. Nawet nie o to chodzi, że szybko, chociaż grupa motywuje do mocniejszego naciskania na pedały. Chodzi o liczbę przerw, a raczej ich brak, o otwieranie opakowań batonów przed startem, żeby można było je łatwo wyjąć w trakcie i jeść, nie przestając kręcić, o taki ogólny spręż chodzi. On u nas na kolarskich wakacjach zazwyczaj jednak nie występuje.

Codziennie nocujemy w innym miejscu - wszak właśnie o to chodzi, żeby w ciągu niecałego tygodnia przemieścić się o siedemset kilometrów z północy na południe i wykąpać w morzu. Towarzyszy nam bus, a właściwie dwa, te same, w których jechały bagaże, rowery i niesamolotowi uczestnicy tej wyprawy. Moja choroba lokomocyjna powiedziała jednak pass i to nie taki pass jak po angielsku mówi się na przełęcz. Bus czeka na nas na owych przełęczach - z zapasowymi dętkami, wodą do bidonów i wszystkim tym, co sobie zawczasu przygotowaliśmy - rogalikami z dżemem, bagietką z szynką i serem, quiche Lorraine (farsz z jajek, boczku i śmietany) i rękawkami albo kamizelką do założenia na zjazd. To wygodne, chociaż też rozleniwiające, bo zamiast wybrać kilka najpotrzebniejszych rzeczy, które zawsze chcemy mieć ze sobą w kieszonkach, można wziąć wszystko.

Jedziemy przez wiele słynnych alpejskich przełęczy. Po tych kilku dniach mam w głowie trochę mętlik. Col des Gets, Col de la Colombière, Col des Aravis, Col des Saisies, Cormet de Roselend, Col de l’Iseran, Col du Télégraphe, Col du Galibier, Col du Lautaret, Col d’Izoard, Col de Vars, Col de la Cayolle, Col de Valberg, Col de la Couillole, Col Saint Martin, Col de Turini, Col de Castillon. Niby każda inna, ale która była która?

Do kulinarnego szczęścia dużo nie potrzeba. Pieczywo we Francji wiadomo, w to umieją. Do tego kozi ser, który jem tak często jak halloumi na Cyprze, czyli... często, bardzo często i jestem w niebie. Szczególnie jeśli jeszcze mogę cieszyć się tą smaczną, acz niewyszukaną kolacją na ławce na środku gwarnego rynku. Chwilo trwaj! Serku nie kończ się!

pan bagnat to sałatka nicejska (tuńczyk, jajko, cebula) w kanapce,
na zdjęciu nie widać skali, ale były gi-gan-tycz-ne
takie właśnie śniły mi się pierwszej nocy!
no i cyk, Nicea, dwa diabełki i jeden aniołek, kiedy to zleciało?

W Nicei świętujemy. Kąpiel, szampan, dyplomy, butelka wody z Evian, co poniektórzy kebab albo dwa (ponoć wyjątkowo dobry). Grupa busowa pakuje się, a nam zostaje jeszcze jeden wieczór na plaży, wprawdzie kamienistej, ale i tak wygodniejszej od ciasnych foteli samochodowych. Wspominamy podjazdy, zjazdy, jemy makaron (Włochy zaraz za miedzą) i pijemy co kto lubi. Jest lato, jest dobrze, bardzo dobrze, leniwie, spokojnie - wreszcie nigdzie nie trzeba się spieszyć.

my klasycznie
700 km w poziomie
17 tys metrów w pionie
6 dni
milion wspomnień
ja w telewizji widziałam! tam żółty zawsze pilnował białego w wysokich
górach, to tak trzeba!
[kontekst: o wygranie Tour de France walczyli w 2023 Jonas Vingegaard
jadący ostatnie dni w żółtej koszulce lidera i Tadej Pogačar
w białej koszulce najlepszego młodzieżowca]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz