czwartek, 16 lipca 2020

[Tarnica] literka T trzaśnięta

No naprawdę, gdyby otworzyli gdzieś jakieś stanowisko wymyślacza głupich pomysłów, to czuję, że nie musiałabym nawet wysyłać CV. Co tym razem? Ano drugi szczyt z listy korony gór Polski - Tarnica. W Podkarpackim, to chyba blisko. Że nie za blisko od Rzeszowa? No ale chyba damy radę dojechać rowerem? Na pewno damy...

akt pierwszy: dojazd

I faktycznie dojechanie było w tej całej operacji najprostsze. Wstaliśmy rano, mieliśmy do dyspozycji cały dzień, nie padało. Wprawdzie czułam się (eufemistycznie mówiąc) umiarkowanie (rany z TdG ciągle niewylizane), wiało niekorzystnie (limit farta na 2020 w tym aspekcie chyba wykorzystaliśmy), a w podsiodłówce jechały z nami buty i ubrania cywilno-górskie (w blokach spd i pampersie przecież na górę wchodzić nie będę)... ale jakoś udało się dojechać chwilę przed zapadnięciem zmroku. Trasa wyszła długa (200 km) i pofalowana (2800 m przewyższenia), a po drodze nie udało się zaliczyć żadnej z dwóch przewidzianych atrakcji gastronomicznych.
hopki, czyli to co wizytujący z Mazowsze kolarz lubi najbardziej
bo drzewa to mamy też w domu
ale gór to jednak nie
pogoda piękna do zdjęć, trochę gorsza do jazdy - ciepło, za ciepło
domek
San
to są te słynne zieeeelone wzgóóórza nad Soooliną
plecak i podsiodłówka, czyli nie może być za łatwo
Bieszczady, gdzieś na końcu świata Polski
prawie jesteśmy, dojedziemy zaraz po zachodzie słońca

akt drugi: podejście

Pracę domową odrobiłam wyśmienicie (moim zdaniem). Sprawdziłam, które podejście jest trudniejsze, słusznie oczekując, że spotkamy na nim mniej ludzi. Nocujemy zatem i startujemy z Mucznego i istotnie nogi mają co wspominać... Drogę na szczyt traktuję jako trening - wchodzimy w dobrym tempie bez przystanków. Niecałe osiem kilometrów i sześćset metrów w pionie zajmuje nam mniej niż dziewięć kwadransów. Masakryczny jest właściwie tylko początek (2.8 km, 414 m, 43 minuty), potem już spokojniej, ale te ponad dwie godziny intensywnego wysiłku powodują, że schodzę na nogach jak z galarety, nie mając kontroli nad własnym ciałem i krokami, a w czwartek nadal nie mogę bezboleśnie stanąć na palcach.
dzień bobry!
początek, podejście z Mucznego to dwa - trzy leśne kilometry żółtym szlakiem
Piotrek dyktuje tempo, chce udowodnić, że tabliczka "1h 15min" oszukuje
o dobre ponad pół godziny ;-)
zaletą ostrego podejścia jest to, że dość szybko pojawiają się widoki
jest zielono, dobra widoczność i intensywne kolory
z racji trudniejszego podejścia jest też dość pusto
Bieszczady - rozległe i zielone
jedną z najbardziej absurdalnych scenek widzieliśmy na Bukowym Berdzie,
szczycie, przez który przechodzi się w drodze na Tarnicę. Na owym szczycie
(i już słusznej wysokości jak na Bieszczady, 1300+) siedzi czterech panów
w odblaskowych kamizelkach "roboty na szlaku". Obok taczka wypełniona po
brzegi małymi białymi kamyczkami, rozwożonymi jako budulec schodów...
schody niżej kamyczków jeszcze nie mają - tak, żeby wejść, trzeba najpierw zejść
Tarnica, 1346 m npm
a może by tak rzucić wszystko i wyjechać...
właściwie, to wcale nie muszę wyjeżdżać w te Bieszczady, już tu jestem
drugi (z dwudziestu ośmiu)

akt trzeci: powrót

Po południu w sobotę następuje (spodziewane) załamanie pogody. Robi się szaro, pochmurnie. Zaczyna mżyć, potem padać i lać. Oglądamy serial na netfliksie, niektórzy mecz Legii, lenimy się i staramy nie myśleć o powrocie. Udaje mi się to do trzeciej na ranem, kiedy budzi mnie grzmot za grzmotem. I leje tak, ale jak leje! Trochę jakby ktoś wziął szeroką rzekę, podniósł ją do wysokości chmur i przechylił. W myślach dość bezskutecznie próbuję sobie przypomnieć mapę i to, ile mamy do przekroczenia mostów - czy one wszystkie przetrwają? Zastanawiam się też, czy ewentualnie uda nam się znaleźć w Mucznem jakiegoś pana Zdzisia, który podrzuci nas... no niekoniecznie do Rzeszowa, ale gdzieś na północ - musimy dotrzeć do miasta przed 21, w niedzielę bardzo ważne wybory - i czy to będzie najdroższy głos oddany w moim życiu. Możliwości pociągowych prawie nie ma - owszem, można podjechać kilkadziesiąt kilometrów na stację, ale albo bardzo rano (kiedy ma porządnie padać), albo bardzo późno (przyjazd po zamknięciu urn do głosowania). No nic, jakoś zasypiam, a rano sytuacja ma perspektywy - deszcz wprawdzie pada, jednak wszystkie prognozy dość jednoznacznie pokazują, że przejdzie. Ruszamy o 10:30. Jest mokro, szaro i zimno (8 stopni). Zakładamy kilka warstw przywiezionych ze sobą ubrań i mimo wszystko w dobrych humorach przyjmujemy krople na twarz i dłonie. Pada mniej i mniej, i mniej. Wczesnym popołudniem wychodzi nawet słońce, robi się cieplej. Chociaż jedziemy krótszą drogą niż w piątek, to morale gorsze i bolą łydki. Na obiad zatrzymujemy się dopiero pod Rzeszowem (żeby w razie czego mieć zapas czasu), a że zapas jest dokładamy kilka hopek. Potem meldujemy się w obwodowej komisji wyborczej numer 38. Nasz kandydat wybory przegrywa, ale przynajmniej mamy czyste sumienie -  my zagłosowaliśmy...
ruszamy, pogoda diametralnie różna od tej z początku weekendu
pada nie pada, trza jechać
powoli przestaje padać
powoli wychodzi słońce
wreszcie wyszło!
wyszło bardziej!
cały koniec tygodnia nastawiałam się mentalnie na dzień jazdy w deszczu,
a tu proszę bardzo - wcale tak źle nie było
nogawki i rękawki zostały z nami całą trasę, ale trzepotka i ochraniacze
na buty poszły do podsiodłówki
do 21 jeszcze sporo czasu...
owszem, można było wziąć karteczkę uprawniającą do głosowania gdziekolwiek,
ale teraz załatwienie czegoś w urzędzie wymaga planowania zawczasu
(ograniczona liczba wizyt) i w usynowskim urzędzie miejsc nie było.
Wtedy też zostalibyśmy pewnie jeden dzień dłużej w Bieszczadach, a może
podjechali wieczorem w niedzielę na stację, więc nie przejechalibyśmy
całej trasy, a była ładna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz