Znowu nadszedł ten tydzień - niedosypiania, jedzenia w biegu, nastawiania pralki jedną ręką, kiedy druga myje zęby; tydzień odparzonych stóp, obolałych nadgarstków i odcisków na pośladkach, czyli doroczna międzyeuropejskobiurowa rywalizacja, kto w ciągu pełnego tygodnia (poniedziałek - niedziela) natłucze więcej kilometrów: le Tour de Google.
Tak było rok temu - poprzeczkę postawiliśmy sobie wysoko, ja przejechałam bowiem 1022 km, a Piotrek 1098.
etap poniedziałkowy, Le Grand Départ, Warszawa -> Warka -> Warszawa i Imielin -> Wilanów -> Imielin, 144 km, etap płaski
Wcześniej niż rok temu (bo już o 5:15) dzwoni budzik. Ciężko otworzyć oczy, ciężko się zmobilizować do pierwszego z wielu wysiłków w tym tygodniu, ale trzeba, szczególnie że czekają na nas Cezary z Karolem. Jedziemy do Warki na rabarbarówkę (rabarbariankę?) z Oskroby. Siadamy na murku pod piekarnią, delektujemy się kruszonką i ciepłymi promieniami słońca. Cała wycieczka to prawie 130 km, pokonanych w rozsądnym (żeby się nie zajechać, ale jednak, żeby nie zajęło nam to całego dnia) tempie tak, że zdążamy na średnio-poranne spotkania w pracy. Potem ja po południu podjeżdżam do Cezarego (well, może nie najkrótszą drogą...) po skarpetki, które organizatorzy Tour de Google rozesłali nam na pamiątkę. Widnieje na nich motto rywalizacji:
going that extra mile, czyli w (bardzo) wolnym tłumaczeniu
każdy kilometr się liczy. Czasowo rozegrałam to idealnie - zdążyłam wrócić do domu i zamknąć drzwi, a na zewnątrz rozpadało się i lało już do późnej nocy.
 |
poniedziałek: Warka i rundka przez Wilanów |
 |
w zeszłym roku (a może to już dwa lata temu?) pamiątką była koszulka, teraz
skarpetki (patrz poniżej) |
 |
jeszcze w czwórkę - Karol niestety nie miał czasu
na pełną pętlę i zawrócił po kilkudziesięciu
kilometrach - wielkie dzięki, z Tobą było raźniej!
fot. @cezex |
 |
Warka, jedno z nielicznych naszych zdjęć w duecie, fot. @cezex |
 |
każdy kilometr się liczy! |
etap wtorkowy, Warszawa -> Rzeszów, 313 km, etap długodystansowy
Wreszcie tymczasowo przenosimy się do Rzeszowa. Mieliśmy to zrobić już dawno temu, ale najpierw Piotrek czekał na części do Pana Ridka (niewtajemniczonym spieszę wytłumaczyć, że to pseudonim nowego roweru), potem czekał w kolejce do serwisu, który Pana Ridka miał złożyć (duży ruch w interesie), a następnie (już krótko) czekał, aż Pan Ridek zostanie w tym serwisie (pozdrowienia dla Bajki z Kabat!) złożony. Do tego powodzie na Podkarpaciu, ważne wybory, logistyka, Tour i tak oto wymyśliliśmy (no dobra, może ja wymyśliłam, jak większość #głupichpomysłów i ten jest mojego autorstwa), żeby pojechać rowerem. Niestety nie udało się nikogo znajomego namówić na całą podróż, ale Adam z Arkiem jadą z nami połowę (a potem zostają u kolegi), rzeczony kolega ze trzydzieści kilometrów, a początek do Warki to dodatkowo towarzystwo Cezarego i Ewy. Także nie jest źle, trochę wsparcia dostaliśmy, a potem jakoś turlamy się sami - z małym, ale jednak bagażem. Główna część idzie kurierem w walizce, z nami wędrują laptopy w plecakach i "rzeczy nieodzowne" (piżama, cywilne ubranie na środę, szczoteczka do zębów) w podsiodłówce. Dodatkowo jest gorąco, więc ostatnie 90 km to istna mordęga. Zatrzymujemy się co godzinę, ale wreszcie dojeżdżamy przed samym zachodem słońca. Zakupy w Żabce (przy wejściu na osiedle), szybka kąpiel, radlerek i chicken tikka masala z ryżem odgrzane w mikrofali (niestety, tak będziemy się żywić przez najbliższe kilka dni - gotowymi daniami do podgrzania przez 180 sekund w 600 watach, liczy się bowiem każde dziesięć minut i każdy jeden kilometr). Po dwóch dniach na liczniku mamy ich już 458.
 |
wtorek: trasa nieskomplikowana |
 |
ja i Ewa, fot. @cezex |
 |
i tylko ja, fot.@cezex |
 |
taki długi przejazd, a ja niestety prawie nie mam zdjęć - normalnie trzymam
telefon w kieszonce na plecach, łatwo sięgnąć. Teraz jednak dostępu
blokował plecaczek i wyjmowanie/chowanie wymagało sporej
ekwilibrystyki, więc odpuściłam. |
 |
fotki mam z przerw - tej dłuższej |
 |
i krótszych, ale częstszych - tutaj Sandomierz, miasto najbardziej znanego
polskiego rowerzysty (no halo, chyba wszyscy oglądali kiedyś Ojca
Mateusza?) |
 |
wreszcie, wreszcie, wreszcie |
etap środowy, Rzeszów -> kawa i ciastko -> Rzeszów i Rzeszów -> Błażowa, Tyczyn -> Rzeszów, 113 km, etap pagórkowaty
W środę rano wreszcie można się wyspać. Wychodzimy o ósmej w zasadzie sprawdzić czy nogi się jeszcze kręcą i czy rowery działają. Działają, można wracać ;-) by... wyjść wieczorem na kolejną turę podziwiania zachodu słońca. Mam 570 kilometrów, a nie jesteśmy nawet na półmetku.
 |
środa: 113 kilometrów |
 |
w tej formie - małe co nieco rano i małe co nieco wieczorem dystans wchodzi
dużo łatwiej |
 |
szczególnie jeśli po drodze jest motywacja |
 |
a wieczorem piękne światło |
 |
piękny zachód słońca |
 |
i różowe chmury |
 |
a potem czerwone |
etap czwartkowy, Rzeszów -> Łańcut -> Rzeszów i Rzeszów -> Budzisz -> Rzeszów, 168 km, etap płaski i etap pagórkowaty
Po dniu (hłe, hłe, hłe) odpoczynku rano pętla trochę dłuższa z postojem w rewelacyjnej (!) kawiarni, ocenianej na mapach na 5.0 (z kilkuset opinii!). To Zacisze Anioła, w którym jesteśmy na znakomitym brownie wcale nieostatni raz w tym tygodniu... I jak rano eksplorowaliśmy północny-wschód, tak wieczorem dla równowagi jedziemy na południowy-zachód. Odrobinę skracamy, bo ciemno robi się szybciej niż zakładaliśmy. Stan walki: 738 km.
 |
czwartek:168 kilometrów |
 |
rano pogoda pochmurna, ale to nic, a nawet lepiej - można trochę odpocząć
od słońca |
 |
takie nie-za-ciepło to właściwie idealna temperatura do kręcenia, jadąc
można się rozgrzać, ale niekoniecznie spocić |
 |
to jest też jedyny moment, kiedy mokniemy, chociaż nie bardzo - pięć
kilometrów przed domem zaczyna mżyć |
 |
po południu znowu słońce |
 |
i znowu jego urokliwy zachód |
 |
chwila przerwy na zabawy zdjęciowe |
 |
to już z siodełka, bez przesady z tymi zabawami, jechać trzeba ;-) |
etap piątkowy, Rzeszów -> Łańcut -> Rzeszów, 103 km, etap pagórkowaty i kryterium miejskie
W Zaciszu Anioła spodobało nam się tak, że jedziemy tam rano znowu... Jazdę mam w dwóch częściach, bo jak pamiętam, żeby karmić siebie, tak nakarmić Garmina przez noc się nie udało (nie wcisnęłam kabelka wystarczająco mocno) i już na wstępie był rozładowany... Wieczorem wychodzimy tylko na chwilę się przewietrzyć - w końcu trzeba trochę odpocząć przez mocnym weekendem.
 |
piątek: do Anioła, z Anioła, po mieście |
 |
kolejny dość brzydki poranek |
 |
ale aparat i tak jest na posterunku |
 |
pycha brownie |
 |
wieczorem szukamy ogólnodostępnej pompki, tragedii w oponach nie ma, ale
czasem warto dodać świeżego powietrza - podjechaliśmy do trzech punktów
i w żadnym pompka nie działała, ech |
etap sobotni, Rzeszów -> Góry Słonne -> Rzeszów, 243 km, etap górski
Czas na jakiś mocny akcent! Na tym wyjeździe korzystamy z bloga 53x11 i jego
podręcznika dla kolarza przyjezdnego. Proponuje 162 km trasę przez dwa pogórza. Fajnie, tylko jej start jest 40 km od Rzeszowa... Właściwie to i lepiej - w końcu w tym tygodniu zależy nam na tym dodatkowym dystansie. Ruszamy wcześnie - o 7 - po skromnym śniadaniu, pierwszy postój zaplanowany jest już po niecałych dwóch godzinach na śniadanie właściwe! Wjeżdża omlet i jajecznica, a nogi dostają chwilę na odpoczynek. Dzisiaj powoli zapuszczamy się w dzicz - najpierw kilka kilometrów jedziemy lasem. Wprawdzie legalną, dobrą asfaltową drogą, jednak niespecjalnie uczęszczaną przez samochody / rowery / pieszych. To zazwyczaj cieszy, takie posiadanie natury dla siebie, w tym wypadku jest jednak trochę inaczej, bo mnogość tabliczek "niedźwiedź", "uwaga, niedźwiedź", "bliskie spotkania z niedźwiedziem" jest zastanawiająca... Potem jest lepiej. Tabliczek nie ma, niedźwiedzi i samochodów też nie, długimi kawałkami jesteśmy sami ze sobą i lasem/pagórkami. Na obiad zatrzymujemy się w Bezmiechowej, przy Szybowisku - stąd w 1937 Wanda Modlibowska ustanowiła kobiecy rekord świata w długości lotu, szybując 24 godziny i 14 minut. Nam wdrapanie się na górę zajmuje trochę mniej (na szczęście), ale podjazd - miejscami sztywny, miejscami zupełnie płaski - dłuży się i dłuży. Po obiedzie jeszcze jedna atrakcja - absurdalne i nieoczekiwane serpentyny w Wujskich, na miarę alpejskich. No, może trochę im brakuje do oryginału, a w miejscu gdzie spokojnie można by pokonać wysokość na wprost i nawet nie byłoby tak stromo, serpentyny wydają się groteskowe. Sobota wieczór, padł tysiak, rekord jest już.
 |
sobota: tym razem i jakość, i ilość |
 |
południe od Rzeszowa to tereny szosowo idealne |
 |
raczej świetny albo bardzo dobry albo chociaż niezły asfalt |
 |
fajne widoki i hopki |
 |
i domki z rzadka |
 |
częstszy jest taki widok: nic, nic, las, łąka, las, zero samochodów, zero
piechurów, zero rowerów, nic |
 |
niestety widać efekt ostatnich gwałtownych opadów deszczu - ulice bywają
zamknięte (chociaż rowerem da się czasem przejechać), mostów brakuje
(na naszej drodze trzech) |
 |
droga z Szybowiska |
 |
surrealistyczne serpentyny w Wujskich, zdęcie z drona, podkradnięte z bloga
Maćka Hopa, polecam wpis |
 |
z góry wygląda świetnie, z trasy gorzej - panoramy nie ma, na wjeździe
wszystko zasłaniają drzewa, na zjeździe jest ładnie, ale nie spektakularnie |
 |
turlamy się do domu |
 |
dom coraz bliżej, wreszcie będzie można zsiąść z siodełka |
 |
i pójść spać! |
etap niedzielny, Rzeszów -> Tarnobrzeg -> Mielec ->Rzeszów, 284 km, etap płaski i kryterium miejskie
Zbliża się koniec. Na góry nie mamy siły, trasę ustalamy rano. Wstępny plan mówił trzysta+ do Zamościa, ale ponoć w tym kierunku słaba droga, więc Piotrek klika coś na zachód (szczególnie, że upatrzyłam sobie fajną knajpę w Mielcu). Jest dużo lepiej niż się spodziewamy. Trasa prowadzi lasami, w Tarnobrzegu piękny widok na rzekę, a po drodze jeszcze odhaczamy zamek w Baranowie Sandomierskim. Tylko z każdym kilometrem jedzie się coraz trudniej. Od pewnego momentu nie umiem już wytrzymać dłużej niż pół minuty w jednej pozycji - dolny chwyt, górny chwyt, na chwilę wstać z siodełka... Piotrek radzi sobie lepiej i nadrabia do mnie ostatnie kilka kilometrów (które zyskałam w poniedziałek na objeździe Wilanowa). Wczoraj robił to uczciwie, jak na wielu wyjazdach - dojeżdżał do szczytu swoim tempem i zawracał. Dzisiaj ja mówię "przerwa" i wybieram ławeczkę, a on kręci się w okolicy. Po powrocie do domu mobilizujemy się na jeden ostatni wysiłek... Generalnie od paru dni widać, że o wygraną w TdG walczymy z kolegą z Dublina, który praktycznie cały Tour (oprócz 70 km) pokonuje na trenażerze. Przelicznik kilometrowy w świecie wirtualnym jest dyskusyjny, no ale wiedzieliśmy, na co się zgadzamy (chociaż nie przypuszczałam, że znajdzie się ktoś gotowy poświęcić 42 godziny życia na jazdę pod dachem), a w czasach koronawirusa musiała być możliwość kręcenia wirtualnego. W każdym bądź razie szliśmy łeb w łeb, po naszych 300 km Victor wziął dzień wolnego i odpowiedział tym samym. Tak sobie jeździliśmy - my rano i wieczorem, on rano i wieczorem. Przed niedzielą miał przewagę (50 km), ale nie wiedzieliśmy ile pojedzie ostatniego dnia. Taktyka zakładała powrót z długiej wycieczki i wyjście jeszcze raz na chwilę, kiedy on pomyśli, że my już skończyliśmy. On jednak w takie zabawy się nie bawił, pojechał swoje dużo kilometrów i końcową klasyfikację wygrał o sto...
 |
niedziela: duża pętla i małe dokręcanie |
 |
baliśmy się, że to będą typowe puste kilometry, a okazały się fajne i leśne |
 |
i też z widokami, tu na przedmieściach Tarnobrzegu |
 |
pan Ridek w całej okazałości |
 |
Baranów Sandomierski, zadanie: znajdź kolarza |
 |
las, powrót, złota godzina |
 |
noc, ostatni wysiłek, już tylko siłą woli |
Total: 1370 km
Jak napisałam wyżej 1370 km okazało się dystansem zbyt krótkim, ale dostarczyło nam mnóstwo wspomnień i przeżyliśmy razem fajny czas. Padła życiówka, dwa długie dystanse, niezliczone kulki lodów. Nie wygraliśmy, ale jak tłumaczyłam kolegom - nie chodzi o to, żeby wygrać, chodzi o to, żeby zrobić wszystko, żeby wygrać. Chodziło też o to, żeby wyznaczyć sobie cel, zrobić coś głupiego, godnego zapamiętania. I tak z wyczynów kolegów i koleżanek wartych odnotowania widzieliśmy:
- kilometry na trenażerze, 1394 km w tygodniu, 42 godziny, w tym 301 km na raz
- nowego członka klubu Everesting - to wyzwanie polega na wybraniu sobie podjazdu (dowolnej długości, optymalnie kilka kilometrów, o dowolnym nachyleniu, optymalnie koło 7%) i powtarzaniu góra-dół-góra-dół-góra-dół, aż nazbiera się 8848 metrów
- 100 km po 1.86 km pętli wokół domu (54 okrążenia)
- tygodniowy objazd Alp - dzień w dzień przewyższenia od 4000 do 5000 metrów
- życiówki, życiówki, wiele życiówek (od 50 do 300+, w tym 315 km z Zurychu do Monachium)
- trasy w kształcie przypadkowych literek, jak G, O, O, G, L, E
- 30 km kręcąc jedną nogą, bo oderwało się ramię korby
- przejazdy w bardzoniepogodę.
 |
Googler - człowiek z karbonu |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz