Po raz drugi w pracy zorganizowano (tym razem w maju) le Tour de Google (swoją drogą frapuje nas, czemu tegoroczna edycja nie nazywa się raczej Giro d'Google). To międzybiurowa, europejska rywalizacja, kto natłucze więcej kilometrów na rowerze w ciągu pełnego tygodnia. Start w poniedziałek o szóstej rano, koniec w niedzielę o dziesiątej wieczór. Wydaje się, że Warszawa powinna mieć pewną przewagę, bo nie wyobrażam sobie bardziej płaskiego miejsca na świecie niż rodzime Mazowsze, pogoda w niedzielę przed zapowiadała się jednak umiarkowanie obiecująco:
Prolog
Dzień przed Tourem poświęcamy na aktywny wypoczynek. Rano przebieżka po lesie Kabackim, potem spacer po Puszczy Kampinoskiej, po południu obiad. Takie leniwe niedziele to ja rozumiem.
Etap pierwszy: Warszawa -> Nieporęt -> Warszawa, 120 km, etap płaski
Budzik dzwoni o szóstej, wyglądamy za okno - mokro. Koledzy, z którymi mamy iść na rower piszą, że pogoda ich nie zadowala i wracają spać. My na to... ubieramy się i wychodzimy... na klatkę, by zobaczyć za oknem ulewę. Przeczekujemy kwadrans czy dwa i kierunek: praca. Siąpi, a my nadkładamy 6 kilometrów, bo po trzech Piotrkowi przypomina się, że żadne z nas nie wzięło identyfikatora i nie dostaniemy się do biura... Ranek daje nam zatem 18 km. Że jesteśmy wcześnie, wcześnie wychodzimy i postanawiamy przejechać się nad Zegrze. Na zmianę siąpi, mży i pada. Buty przemakają szybko pomimo ochraniaczy, jest brudno, szaroburo i chłodno. W Nieporęcie zatrzymujemy się na gorącą herbatę i sernik, potem jedzie się znacznie przyjemniej! Piotrka zostawiam pod mostem Świętokrzyskim (piłka!), a sama jadę przez Wilanów, gdzie dokręcam brakujące kilometry do 120, słusznie przewidując, że łatwiej pojedyncze teraz niż potem dodatkowe dwadzieścia ostatniego dnia. Wracam do domu po zmroku [spokojnie, mam bardzo porządne światełka], głodna, przemoknięta, zmarznięta i brudna. Nastawiam pralkę na tryb błyskawiczny, jem dobrą kolację i idę spać - zaraz trzeba wstawać!
Etap drugi: Warszawa -> (prawie) Góra Kalwaria -> Warszawa, 110 km, etap płaski
Budzik znowu dzwoni niemiłosiernie wcześnie - wszak okienko pogodowe krótkie i kończy się zanim na dobre się zacznie. Jest rześko (około sześciu stopni), przepraszam się z butami i spodenkami zimowymi. Próbujemy dojechać do Góry Kalwarii, ale gdy jesteśmy już na przedmieściach zaczyna (nawiasem mówiąc zgodnie z prognozą) siąpić, zatem zawracamy, by w pracy pojawić się cali w błocie i mokrych butach, ale bogatsi o 70 km. Kolejne okno pogodowe zaczyna się dopiero koło 20 (i dobrze, udało mi się dzięki temu upchnąć do grafika jeszcze trening crossfitowy na pracowej siłowni), jedziemy do domu przez Obórki i Okrzeszyn. Początkowo chcieliśmy krócej, ale przecież każdy kilometr się liczy, a zwodniczo nie pada... do czasu, kiedy znowu jest mokro. Irytacja przechodzi w śmiech - no bo co mogę zrobić? Nic, tylko zacisnąć zęby i dojechać do domu albo mimo wszystko cieszyć się chwilą. Pod koniec wycieczki tymczasowo woda z nieba nie leci, więc żeby dobić w sesji wieczornej do 40 km kręcimy się tam i z powrotem po Braci Wagów. Wieczorem poważnie rozważam wypisanie się z tej głupiej zabawy. Jestem niewyspana, mokra, brudna, zziębnięta. Rozważył i wypisał się za to rower Piotrka i to już nawet rano - nawalił suport i Piotrek ledwo co dotarł do biura. Na szczęście miałam w pracy zachomikowany rower (a tak jakoś kiedyś przyjechałam, ale wieczorem padało, to zostawiłam i stał ponad miesiąc, bo nie było komu i kiedy na nim wrócić) - crossowy, bo crossowy, ale sprawny.
Etap szósty: Warszawa -> bieg -> Osieczek -> Warszawa, 156 km, etap płaski
Budzi nas o szóstej nawałnica. Grzmi i pada tak, że nie widać budynku po drugiej stronie Płaskowickiej. Zaczynam mieć nadzieję, że mój biegowy team odpuści i nie będę musiała się kompromitować. Niestety, nie z takich oni... Sama sztafeta polega na przebiegnięciu wspólnymi siłami maratonu - pierwsza osoba biegnie 7.2 km, dwie następne po 10 km, trzy ostatnie 5 km. Żeby liczyć się w klasyfikacji drużyn firmowych (to w końcu szumnie nazywane Międzynarodowe Mistrzostwa Polski!), trzeba mieć co najmniej dwie dziewczyny, czyli w dobrych zespołach dokładnie dwie dziewczyny biegnące piątki... W naszym ja biegnę pierwszą piątkę (start około 10.40), Piotrek finiszuje. Długo nie możemy się zdecydować, czy jechać na rowerze (mapy meteo mówią, że nie pada od 10-11) czy nie. Nie chce się, pogoda nie zachęca, ale jakby nie patrzeć jest to darmowe 25 km do rywalizacji. Przestaje padać, przezornie zakładamy zimowe buty (mimo że jest gorąco, ale jak buty zamokną, a pewnie zamokną, to nie będzie w czym jeździć po południu, więc lepiej żeby "zmarnowały się" te zimowe), odjeżdżamy ze trzy kilometry od domu i jak nie lunęło! Na starcie melduję się w ostatniej chwili, zmoknięta i już rozgrzana troszkę szybszą jazdą. Przebieram się, odbieram pałeczkę i cierpię przez całe 23 minuty i 11 sekund, czyli dokładnie 11 sekund dłużej niż na mojej życiówce. Uff, kompromitacji nie było. Z drugiej strony, to chyba znaczyło, że przygotowana byłam znakomicie i mogłam wreszcie złamać 23 minuty... Generalnie cała drużyna pobiegła rewelacyjnie:
i w rezultacie zajmujemy 19. miejsce (szóste w pierwszej turze), a trzecie w klasyfikacji firmowej! Piotrek biegnie ostatni, pięknie finiszuje, walcząc do ostatniego metra z Bankiem Gospodarstwa Krajowego. Tym razem o sekundę gorszy, ale brawo brawo za tę walkę! Zmęczony, wygląda (i pewnie czuje się) jak zombiak. Odczekujemy, by wrócił do żywych i z powrotem do domu, przebrać się, zjeść porządne drugie śniadanie i - na obiad do Osieczka, na pierwszą prawdziwą przejażdżkę w tym tygodniu. Bo głowa wreszcie uwolniona od Ekidenu, bo ciepło, bo na krótko, bo siły magicznie wróciły. Rozkoszujemy się pogodą i 759 km na liczniku. Tysiąc na wyciągnięcie ręki...
![]() |
#będzieciężko |
Prolog
Dzień przed Tourem poświęcamy na aktywny wypoczynek. Rano przebieżka po lesie Kabackim, potem spacer po Puszczy Kampinoskiej, po południu obiad. Takie leniwe niedziele to ja rozumiem.
![]() |
tyle razy byliśmy w Izabelinie, a pierwszy raz wybraliśmy się na spacer. Totalnie tego nie rozumiem! |
![]() |
ale wiem, że będzie trzeba to zmienić! |
![]() |
bo w lesie jest pięknie! |
Budzik dzwoni o szóstej, wyglądamy za okno - mokro. Koledzy, z którymi mamy iść na rower piszą, że pogoda ich nie zadowala i wracają spać. My na to... ubieramy się i wychodzimy... na klatkę, by zobaczyć za oknem ulewę. Przeczekujemy kwadrans czy dwa i kierunek: praca. Siąpi, a my nadkładamy 6 kilometrów, bo po trzech Piotrkowi przypomina się, że żadne z nas nie wzięło identyfikatora i nie dostaniemy się do biura... Ranek daje nam zatem 18 km. Że jesteśmy wcześnie, wcześnie wychodzimy i postanawiamy przejechać się nad Zegrze. Na zmianę siąpi, mży i pada. Buty przemakają szybko pomimo ochraniaczy, jest brudno, szaroburo i chłodno. W Nieporęcie zatrzymujemy się na gorącą herbatę i sernik, potem jedzie się znacznie przyjemniej! Piotrka zostawiam pod mostem Świętokrzyskim (piłka!), a sama jadę przez Wilanów, gdzie dokręcam brakujące kilometry do 120, słusznie przewidując, że łatwiej pojedyncze teraz niż potem dodatkowe dwadzieścia ostatniego dnia. Wracam do domu po zmroku [spokojnie, mam bardzo porządne światełka], głodna, przemoknięta, zmarznięta i brudna. Nastawiam pralkę na tryb błyskawiczny, jem dobrą kolację i idę spać - zaraz trzeba wstawać!
![]() |
etap pierwszy |
![]() |
dzień dobry! energia w tym tygodniu bardzo się przyda! |
![]() |
początki bywają trudne |
![]() |
Nieporęt - nie ma czasu gapić się nad zalew, nie od tego ten tydzień; szybka fota i w drogę! |
![]() |
jak za McDonaldem nie przepadam, tak w taką pogodę możemy się nawet polubić - w środku sucho i ciepło, więcej nie potrzebuję |
Budzik znowu dzwoni niemiłosiernie wcześnie - wszak okienko pogodowe krótkie i kończy się zanim na dobre się zacznie. Jest rześko (około sześciu stopni), przepraszam się z butami i spodenkami zimowymi. Próbujemy dojechać do Góry Kalwarii, ale gdy jesteśmy już na przedmieściach zaczyna (nawiasem mówiąc zgodnie z prognozą) siąpić, zatem zawracamy, by w pracy pojawić się cali w błocie i mokrych butach, ale bogatsi o 70 km. Kolejne okno pogodowe zaczyna się dopiero koło 20 (i dobrze, udało mi się dzięki temu upchnąć do grafika jeszcze trening crossfitowy na pracowej siłowni), jedziemy do domu przez Obórki i Okrzeszyn. Początkowo chcieliśmy krócej, ale przecież każdy kilometr się liczy, a zwodniczo nie pada... do czasu, kiedy znowu jest mokro. Irytacja przechodzi w śmiech - no bo co mogę zrobić? Nic, tylko zacisnąć zęby i dojechać do domu albo mimo wszystko cieszyć się chwilą. Pod koniec wycieczki tymczasowo woda z nieba nie leci, więc żeby dobić w sesji wieczornej do 40 km kręcimy się tam i z powrotem po Braci Wagów. Wieczorem poważnie rozważam wypisanie się z tej głupiej zabawy. Jestem niewyspana, mokra, brudna, zziębnięta. Rozważył i wypisał się za to rower Piotrka i to już nawet rano - nawalił suport i Piotrek ledwo co dotarł do biura. Na szczęście miałam w pracy zachomikowany rower (a tak jakoś kiedyś przyjechałam, ale wieczorem padało, to zostawiłam i stał ponad miesiąc, bo nie było komu i kiedy na nim wrócić) - crossowy, bo crossowy, ale sprawny.
![]() |
etap drugi |
![]() |
okienko pogodowe - wilgoć w powietrzu czuć, ale tymczasowo nie pada |
![]() |
poranne okienko pogodowe kończy się powoli |
![]() |
wieczornego okienka pogodowego nie wybierasz - czasem jest dopiero po zmroku |
Etap trzeci: Warszawa -> Nadarzyn -> Młociny -> Warszawa, 108 km, etap płaski
Mimo zniechęcenia wtorkowego, w środę podejmujemy kolejną próbę. Ma być trochę cieplej, więc może będzie przyjemniej. Nie jest. Trochę siąpi, kiedy wyjeżdżamy z miasta, ale ranek ma być w porządku (czyt.: nie ma lać jakoś bardzo), więc trzymając się w rozsądnej odległości od autobusów, które jakby co zawiozą nas do pracy, eksplorujemy zachodnie, a potem północne obrzeża Warszawy. Kilometrów daje to 61. Trudniej wyjść z pracy - na szybie świeże krople, Pałacu zza mgły, a może chmur wcale nie widać, pogoda absolutnie nie zachęca. Mimo to w końcu opuszczamy ciepłe gniazdko i nawet jest w porządku (a może zdążyliśmy się przyzwyczaić do syfu na ulicach?). Wracamy standardowo ubłoceni i mokrzy, ale przy Natolinie jest już znowu przyjemnie, na tyle, że nadkładamy kolejne dwa - trzy kilometry przez Imielin, a potem Ciszewskiego. Dopisać 46.
Mimo zniechęcenia wtorkowego, w środę podejmujemy kolejną próbę. Ma być trochę cieplej, więc może będzie przyjemniej. Nie jest. Trochę siąpi, kiedy wyjeżdżamy z miasta, ale ranek ma być w porządku (czyt.: nie ma lać jakoś bardzo), więc trzymając się w rozsądnej odległości od autobusów, które jakby co zawiozą nas do pracy, eksplorujemy zachodnie, a potem północne obrzeża Warszawy. Kilometrów daje to 61. Trudniej wyjść z pracy - na szybie świeże krople, Pałacu zza mgły, a może chmur wcale nie widać, pogoda absolutnie nie zachęca. Mimo to w końcu opuszczamy ciepłe gniazdko i nawet jest w porządku (a może zdążyliśmy się przyzwyczaić do syfu na ulicach?). Wracamy standardowo ubłoceni i mokrzy, ale przy Natolinie jest już znowu przyjemnie, na tyle, że nadkładamy kolejne dwa - trzy kilometry przez Imielin, a potem Ciszewskiego. Dopisać 46.
![]() |
etap trzeci |
![]() |
na okularach krople, powoli się przyzwyczajam |
Etap czwarty: Warszawa -> Łódź, 189 km, etap pagórkowaty
W czwartek trzeba wreszcie podjąć decyzję - czy wycofujemy się z tego głupiego konkursu i kierunek praca czy idziemy w niego na całego, bierzemy dzień urlopu i uciekamy od deszczu na zachód. Po krótkim głosowaniu jednogłośnie wygrywa opcja druga, tyle że żeby ją zrealizować czekamy do godziny 10. Bo pada, bo się nie chce, bo już zmęczeni i zniechęceni. Wreszcie ruszamy i dobrych kilka następnych godzin dojeżdżamy do Łodzi, przez Aleksandrię, Moskwę i Syberię! Oprócz ulewy pod Nadarzynem jest świetnie. Nie idealnie, bo niebo zachmurzone, ale jedzie się miło, tylko niemrawo. Pod koniec udaje mi się jeszcze złapać gumę, przez co tracimy 50 minut i musimy zmienić trasę, żeby w ogóle zdążyć na ostatni pociąg - 20.35 z Widzewa. Plan "dojechać i poszwendać się po Piotrkowskiej" trochę nie wyszedł. Po takim dystansie zaś boli wszystko, ale że na szczęście w Warszawie leje, to mamy całkiem niezłą wymówkę, żeby wsiąść w metro, a nie pedałować do domu. Jeszcze tylko 20 minut wieczornego rolowania i rozciągania, żeby przegonić cały ten ból i spać, spać, wreszcie można spać.
W czwartek trzeba wreszcie podjąć decyzję - czy wycofujemy się z tego głupiego konkursu i kierunek praca czy idziemy w niego na całego, bierzemy dzień urlopu i uciekamy od deszczu na zachód. Po krótkim głosowaniu jednogłośnie wygrywa opcja druga, tyle że żeby ją zrealizować czekamy do godziny 10. Bo pada, bo się nie chce, bo już zmęczeni i zniechęceni. Wreszcie ruszamy i dobrych kilka następnych godzin dojeżdżamy do Łodzi, przez Aleksandrię, Moskwę i Syberię! Oprócz ulewy pod Nadarzynem jest świetnie. Nie idealnie, bo niebo zachmurzone, ale jedzie się miło, tylko niemrawo. Pod koniec udaje mi się jeszcze złapać gumę, przez co tracimy 50 minut i musimy zmienić trasę, żeby w ogóle zdążyć na ostatni pociąg - 20.35 z Widzewa. Plan "dojechać i poszwendać się po Piotrkowskiej" trochę nie wyszedł. Po takim dystansie zaś boli wszystko, ale że na szczęście w Warszawie leje, to mamy całkiem niezłą wymówkę, żeby wsiąść w metro, a nie pedałować do domu. Jeszcze tylko 20 minut wieczornego rolowania i rozciągania, żeby przegonić cały ten ból i spać, spać, wreszcie można spać.
![]() |
etap czwarty |
![]() |
uwielbiam tereny na zachód od Warszawy - lasy i puste drogi środkiem |
![]() |
i dalej lasy |
![]() |
a potem lasów mniej, ale nadal zielono i luźno |
![]() |
pojedyncze drzewa - też pięknie |
![]() |
ooo - takie asfaltowe ścieżki rowerowe to ja popieram; a nie takie kostkowane buble góra-dół |
![]() |
Moskwa, Syberia - wszystko było na tej wycieczce |
Etap piąty: Warszawa, 74 km, kryterium miejskie
Podejście do piątku mamy różne. Ja jadę jak najwolniej, jak najkrócej, jak najspokojniej, żeby zregenerować się w miarę możliwości przed sobotą i czekającą rywalizacją biegową (!). Otóż znów startujemy w Ekidenie - firmowej sztafecie maratońskiej i od paru dni gryzie mnie sumienie, jak taka ilość roweru wpłynie na mój występ i te mięśnie, które biegają. Zresztą, i tak nie mam siły, żeby coś dalej albo coś szybciej na rowerze - jestem wyczerpana. Jadę spokojnie do pracy (no dobrze, może odrobinę dłuższą drogą ;-)), w czasie pracy do Parku Szczęśliwickiego po pakiety startowe, a potem (znów troszkę dłuższą drogą ;-)) do domu. Piotrek robi więcej kilometrów i rano (Góra Kalwaria), i wieczorem (wał, Gassy), i to jeszcze na cięższym i mniej aerodynamicznym rowerze (suport, pamiętacie?). Czy zemści się w sobotę?
Podejście do piątku mamy różne. Ja jadę jak najwolniej, jak najkrócej, jak najspokojniej, żeby zregenerować się w miarę możliwości przed sobotą i czekającą rywalizacją biegową (!). Otóż znów startujemy w Ekidenie - firmowej sztafecie maratońskiej i od paru dni gryzie mnie sumienie, jak taka ilość roweru wpłynie na mój występ i te mięśnie, które biegają. Zresztą, i tak nie mam siły, żeby coś dalej albo coś szybciej na rowerze - jestem wyczerpana. Jadę spokojnie do pracy (no dobrze, może odrobinę dłuższą drogą ;-)), w czasie pracy do Parku Szczęśliwickiego po pakiety startowe, a potem (znów troszkę dłuższą drogą ;-)) do domu. Piotrek robi więcej kilometrów i rano (Góra Kalwaria), i wieczorem (wał, Gassy), i to jeszcze na cięższym i mniej aerodynamicznym rowerze (suport, pamiętacie?). Czy zemści się w sobotę?
![]() |
etap piąty |
![]() |
rano - kałuże wciąż istnieją, ale śladowo i w powietrzu sucho |
![]() |
czapeczka pod le Tour |
![]() |
pakiety odebrane! Mamy dwie drużyny. Jedna (ta z nami) pobiegnie w sobotę rano, druga w niedzielę. |
![]() |
po pracy uruchamiam carboloading, czyli przygotowanie się węglowodanowo pod kątem weekendu |
![]() |
kolarstwo romantyczno-fotograficzne na powrocie |
Etap szósty: Warszawa -> bieg -> Osieczek -> Warszawa, 156 km, etap płaski
Budzi nas o szóstej nawałnica. Grzmi i pada tak, że nie widać budynku po drugiej stronie Płaskowickiej. Zaczynam mieć nadzieję, że mój biegowy team odpuści i nie będę musiała się kompromitować. Niestety, nie z takich oni... Sama sztafeta polega na przebiegnięciu wspólnymi siłami maratonu - pierwsza osoba biegnie 7.2 km, dwie następne po 10 km, trzy ostatnie 5 km. Żeby liczyć się w klasyfikacji drużyn firmowych (to w końcu szumnie nazywane Międzynarodowe Mistrzostwa Polski!), trzeba mieć co najmniej dwie dziewczyny, czyli w dobrych zespołach dokładnie dwie dziewczyny biegnące piątki... W naszym ja biegnę pierwszą piątkę (start około 10.40), Piotrek finiszuje. Długo nie możemy się zdecydować, czy jechać na rowerze (mapy meteo mówią, że nie pada od 10-11) czy nie. Nie chce się, pogoda nie zachęca, ale jakby nie patrzeć jest to darmowe 25 km do rywalizacji. Przestaje padać, przezornie zakładamy zimowe buty (mimo że jest gorąco, ale jak buty zamokną, a pewnie zamokną, to nie będzie w czym jeździć po południu, więc lepiej żeby "zmarnowały się" te zimowe), odjeżdżamy ze trzy kilometry od domu i jak nie lunęło! Na starcie melduję się w ostatniej chwili, zmoknięta i już rozgrzana troszkę szybszą jazdą. Przebieram się, odbieram pałeczkę i cierpię przez całe 23 minuty i 11 sekund, czyli dokładnie 11 sekund dłużej niż na mojej życiówce. Uff, kompromitacji nie było. Z drugiej strony, to chyba znaczyło, że przygotowana byłam znakomicie i mogłam wreszcie złamać 23 minuty... Generalnie cała drużyna pobiegła rewelacyjnie:
- kolega 1. - 7.2 km - 28:03
- kolega 2. - 10 km - 43:11
- kolega 3. - 10 km - 37:50
- ja - 5 km - 23:11
- koleżanka - 5 km - 21:28
- Piotrek - 5km - 19:39
i w rezultacie zajmujemy 19. miejsce (szóste w pierwszej turze), a trzecie w klasyfikacji firmowej! Piotrek biegnie ostatni, pięknie finiszuje, walcząc do ostatniego metra z Bankiem Gospodarstwa Krajowego. Tym razem o sekundę gorszy, ale brawo brawo za tę walkę! Zmęczony, wygląda (i pewnie czuje się) jak zombiak. Odczekujemy, by wrócił do żywych i z powrotem do domu, przebrać się, zjeść porządne drugie śniadanie i - na obiad do Osieczka, na pierwszą prawdziwą przejażdżkę w tym tygodniu. Bo głowa wreszcie uwolniona od Ekidenu, bo ciepło, bo na krótko, bo siły magicznie wróciły. Rozkoszujemy się pogodą i 759 km na liczniku. Tysiąc na wyciągnięcie ręki...
![]() |
etap szósty, ostatnia prosta |
![]() |
szczęśliwi, bo nie skompromitowali się |
![]() |
wreszcie niebieskie niebo, wreszcie widać słońce |
![]() |
wreszcie ciepło, wreszcie ładnie |
![]() |
a las nadal tak samo urokliwy |
![]() |
nawet dziury w drodze nie przeszkadzają |
![]() |
tym bardziej, że przed nami pyszny obiad |
![]() |
odkąd w sobotę wróciły mi magicznie poekidenowo siły, okazuje się, że na crossowym rowerze wcale nie jest tak łatwo trzymać tempo szosy |
Etap siódmy: Warszawa -> Płock -> Działdowo, 262 km, etap płasko-pagórkowaty
Ale żeby do tysiąca dojechać, przyda się trochę strategii - dwóch kolegów do pomocy i wiatr w plecy. Wybieramy Toruń - chcemy na kolację zjeść pierniki - i w drogę! Jest pięknie, przyjemnie, jedzie się łatwo i miło, rozmawiamy, zatrzymujemy się na lody, banany, zwiedzamy Płock, siadamy na obiad - i postanawiamy kupić bilety na nasz pociąg (Toruń -> Warszawa, 19:18). Niestety, miejsca rowerowe już wyprzedane i musimy znaleźć plan B. Z powrotem do Warszawy niechętnie: pod wiatr, w strefę deszczu, daleko... Gdzie by tu? Pada pomysł Działdowa. No to siup! Tyle, że teraz dużo ciężej, bo wiatr przeszkadza, trasa wiedzie trochę pod górę, a w nogach parę kilometrów już jest. Wreszcie pęka tysiak. Ja mam na liczniku 1022, Piotrek 1098 - zajmujemy pierwsze dwa miejsca w indywidualnej klasyfikacji le Touru. Czterocyfrową liczbę (1001) wykręcił jeszcze kolega z Zurychu, ale on musiał też walczyć z nielichym przewyższeniem. Dobrze, że ten tydzień już minął. Do następnego, ale byle nie za szybko!
Ale żeby do tysiąca dojechać, przyda się trochę strategii - dwóch kolegów do pomocy i wiatr w plecy. Wybieramy Toruń - chcemy na kolację zjeść pierniki - i w drogę! Jest pięknie, przyjemnie, jedzie się łatwo i miło, rozmawiamy, zatrzymujemy się na lody, banany, zwiedzamy Płock, siadamy na obiad - i postanawiamy kupić bilety na nasz pociąg (Toruń -> Warszawa, 19:18). Niestety, miejsca rowerowe już wyprzedane i musimy znaleźć plan B. Z powrotem do Warszawy niechętnie: pod wiatr, w strefę deszczu, daleko... Gdzie by tu? Pada pomysł Działdowa. No to siup! Tyle, że teraz dużo ciężej, bo wiatr przeszkadza, trasa wiedzie trochę pod górę, a w nogach parę kilometrów już jest. Wreszcie pęka tysiak. Ja mam na liczniku 1022, Piotrek 1098 - zajmujemy pierwsze dwa miejsca w indywidualnej klasyfikacji le Touru. Czterocyfrową liczbę (1001) wykręcił jeszcze kolega z Zurychu, ale on musiał też walczyć z nielichym przewyższeniem. Dobrze, że ten tydzień już minął. Do następnego, ale byle nie za szybko!
![]() |
etap siódmy |
![]() |
krótkie zwiedzanie Płocka |
![]() |
dłuższy postój na obiad - świeża ryba, frytki, ogórki, świeże powietrze, czego chcieć więcej? |
![]() |
a pogoda taka |
![]() |
ooo, i taka |
![]() |
my |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz