Kto z kim przestaje, takim się staje, mówi przysłowie staropolskie. Po dużej dozie moich, Piotrek postanowił spróbować swoich sił w organizacji #głupichpomysłów. Ten konkretny powstał w odpowiedzi na smutek i rozgoryczenie po wycieczce w Bieszczady, kiedy pojechaliśmy po Tarnicę i naleśnika giganta. Pierwsze się udało, drugie - flagowy produkt Chaty Wędrowca, wpisany na ministerialną listę wyrobów regionalnych - nie. Niestety, dojechaliśmy za późno, a kolejka na stolik wyglądała na godzinę czekania, więc musieliśmy odpuścić. Teraz zarezerwowaliśmy sobie więcej czasu na punkt główny. Z minusów tego głupiego pomysłu, na południe odjeżdżał w sobotę z Rzeszowa tylko jeden pociąg i to o szóstej rano, co oznaczało nastawianie budzika w dzień wolny na piątą, a to zawsze boli. Z pluso-minusów powrotny był dopiero o 19:20 (22 w Rzeszowie), więc do dyspozycji mieliśmy cały długi dzień, i Piotrek to skwapliwie wykorzystał, wytyczając trasę na 170 kilometrów.
 |
atrakcja pierwsza (i pierwsze nadgryzienie bufora czasu): przełom Wisłoka
|
Kilkadziesiąt kilometrów jedziemy sobie spokojnie, nic ciekawego się nie dzieje - podjazd, zjazd, las, łąka, pola uprawne, kościół, no słowem - to co zawsze. Odbijamy w węższą ulicę, trochę wyjeżdżamy z cywilizacji, jest las, jest pięknie, jedziemy aż droga tak jakby się kończy. Znaczy u nas jest, za kilkanaście metrów jest i pomiędzy nawet też właściwie jest, ale jest też rzeka. Wody mało, to bród i wygląda, że przejście powinno być bezpieczne, bo mogę się owszem poślizgnąć i potłuc, ale za brodem woda jest maksymalnie do kolan, więc nic mi się nie stanie. To co martwi Natalię Zmarźlucha to temperatura tej wody. Ale - ahoj, przygodo, tak czy nie? Hahaha, hihihi, zdjęcie, selfik, Piotrek przenosi oba rowery, wraca po mnie i za rękę przeprowadza na drugą stronę, ale byłam dzielna, ale fajnie, przygoda. Siadamy zadowoleni, skrupulatnie wycieram chusteczką cały piasek ze stóp, zakładam skarpetki i...
 |
#1. hahaha, hihihi, selfik, fotki, ahoj, przygodo
|
...słyszę siarczyste przekleństwo. Piotrek zdążył się już ubrać, przestudiować mapę (dlaczego dopiero teraz?!) i wygląda na to, że rzeka przecina naszą drogę jeszcze raz. A właściwie parę razy. Może będzie most albo kładka, nie wiadomo. Co robimy? Wiadomo, że zawraca się zawsze niechętnie, a przecież może będzie kładka. Ale za 250 metrów nie ma kładki i potem za kolejny kilometr też nie...
 |
#2. ahoj przygodo, chociaż już mniej ahoj i mniej przygodo
|
 |
będzie most czy nie będzie? |
 |
#3. nie będzie
|
Czy dalej jest most czy nie ma, to musimy trochę poczekać, żeby to stwierdzić, bo Piotrek łapie gumę na zjeździe i kolejny kwadrans lub dłużej schodzi nam na wymianie dętki.
 |
#3.1. kolejne nieplanowane spowolnienie
|
Potem jest most, a właściwie eksmost kolejowy, ale da się na niego wdrapać i ominąć kolejne zdejmowanie skarpetek.
 |
#3.2. niby moczyć się nie trzeba, ale też nie jest łatwo
|
 |
#3.2. górą lepiej
|
 |
#3.2. niestandardowe otoczenie dla Mondzi
|
Kolejnych dwóch razów zdejmowania skarpetek ominąć się nie da i tak właśnie pokonanie 10 kilometrów po płaskim zajmuje nam pełne dwie godziny. DWIE. GODZINY. Wszelki zapas czasowy zostaje zjedzony i to czy zostanie zjedzony również naleśnik stoi pod wielkim znakiem zapytania.
 |
#4. tu spotykamy rodzinę z maluchami przeprawiającą się rzeką w drugim kierunku - standardowe uprzejmości, a ile w państwa stronę jeszcze przepraw przez rzekę? U nich jedna. W ogóle mijaliśmy dużo rowerzystów i samochodów przejeżdżających drogą, chociaż wszyscy w drugą stronę... |
 |
#5. piąty czyli ostatni raz!
|
Spieszymy się. Na tyle, że gdy zatrzymuję się na półtorej minuty zrobić zdjęcie pięknemu kościółkowi, dostaję burę. Kilkanaście kilometrów przed knajpą rozdzielamy się - Piotrek włącza turbo przerzutkę i jedzie przodem, zająć nam miejsce w kolejce. Gdy tylko odjechał, zaczyna padać, ewidentnie dużo kłód rzuca nam dzisiaj życie pod naleśniki.
 |
kościół niezgody
|
W kolejce na miejsce czekamy równo godzinę. Jest to sześćdziesiąt minut nerwowego patrzenia na zegarek i zastanawiania się, o której jest ta magiczna pora, że już naprawdę nie powinniśmy dłużej czekać. Kiedy wreszcie nadchodzi nasza kolej, zamówienie składam niemalże w drodze do stolika, na jednym wydechu. Jest proste - bierzemy naleśnika giganta z jagodami na spółkę. Kilogram dobra. Gdy zje się go solo, zwyczajowo dostaje się brawa. My mamy problem w duecie, po kilku godzinach niejedzenia i przedzierania się przez góry i rzeki na rowerze...
 |
zdjęcie z poprzedniego razu, teraz było zdecydowanie bardziej pochmurno
|
 |
wszyscy znają się na naleśnikach
|
 |
kilogram szczęścia naleśnik gigant nie jest właściwie naleśnikiem, to bardziej racuch |
 |
delektuję się moją połową kilograma
|
 |
tego dnia nic już nie zjem i nawet następnego będę miała średnią ochotę na śniadanie... |
Wracamy żwawo, chociaż z wymuszonym przystankiem - kiedy liczba zapasowych dętek spada nam do zera, a przy okazji Piotrek zauważa w mojej tylnej oponie dziurę wielkości palca.
 |
znowu?!
|
Szczęśliwie opona wytrzymuje, więcej gum nie łapiemy, mamy czas kupić wodę na drogę, a na stacji jesteśmy kwadrans przed odjazdem pociągu. Ale to było głupie!
 |
kilka kilometrów bez przygód
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz