Obie wyspy, na których dotychczas pomieszkiwaliśmy (Maderę i Teneryfę) dało się objechać jednego dnia - były to długie wycieczki, ale wykonalne. Niestety Cypr w obwodzie ma ponad sześćset kilometrów, a do tego nieliche przewyższenie. Trzeba znaleźć inny cel na *tę* wyprawę i znajdujemy - będzie nią wjazd na najwyższy szczyt, górę Olimp, 1952 m npm. To najtrudniejszy dzień w siodełku w listopadzie, chociaż robiło się już nie takie podjazdy. Jednak wjechać z poziomu morza na prawie dwa tysiące cieszy zawsze. To znaczy cieszy głowę, bo nóg już może niekoniecznie...
![]() |
chwilowo jednak powoli podjeżdżamy, a Piotrek działa w trybie wysoce interwałowym - fotki sponad zakrętu, zza zakrętu i na rower, i sprint do następnej dziupli fotograficznej |
![]() |
gdzieś tam z widokiem na góry |
![]() |
dojechaliśmy. Na termometrze pod koniec listopada kilkanaście stopni, trochę ciężko uwierzyć, że tutaj pada śnieg i właśnie tutaj jeździ się na Cyprze na nartach... |
![]() |
ratrak próbuje uwierzytelnić miejscówkę narciarską |
![]() |
tak samo jak liczne tabliczki, że tutaj wydarza się coś związanego ze śniegiem lub narciarstwem |
![]() |
niestety nie było czasu na obiad czy dłuższą przerwę w kawiarni. Jedyne co wynegocjowałam to piknik z widokiem. Batonik tutaj smakuje jak nigdy! |
![]() |
do domu wracamy wśród cedrów |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz