Nikt nigdy nie mówił, że międzylądowanie to musi być kwestia tylko kilku godzin - przecież równie dobrze może zająć trzy dni. Skoro bowiem nie da się do domu polecieć na raz, to rozpakowywanie rowerów na krócej brzmiało nam na stratę czasu, a że pod Barceloną jeszcze nas z szosą nie było, więc taką okazję żal przegapić. Podsumowując - po co pojechaliśmy do Katalonii? A znajdzie się kilka celów:
Poczekać na walizkę (niestety ta pojawiła się na taśmie zupełnie od razu) w najlepszym towarzystwie - na lotniskowych ekranach transmisja z londyńskiego welodromu.
Przypomnieć sobie jak się zakłada wodoodporne ochraniacze na buty, rękawiczki, rękawki i nogawki albo innymi słowy podzielić sobie szok termiczny Kanary -> Warszawa na raty. Ewentualnie dać się minąć na podjeździe kabrioletowi z wystającą świąteczną choinką.
Przetestować trasę kolarskiego vlogera. Jednego z trzech dni przejechaliśmy dokładnie to co Janek Bikeshow tutaj, tylko pogodę mieliśmy lepszą.
Zobaczyć jaki widok rozlega się z Tibidabo. Ostatnim razem widoczność tam była... no, nie było jej w ogóle!
Odwiedzić inne miejsca, w których już byliśmy wcześniej (i to nawet dwa razy - bo drugi raz na powrocie z nart w Andorze).
Jeść - jeszcze więcej, jeszcze lepiej. Jak w Paryżu ciągnęło mnie do Pierre'a Hermé, tak w Barcelonie do Oriola Balaguera. Croissanty z nadzieniem sernikowym to sztos.
Przeżyć jak nasi na mundialu wtapiają z Francją po tym jak parę dni wcześniej wtopili z Argentyną. Z zemsty nie kupić empanadas.
Pookupować przyhotelowy skwer, ale tak to już bywa, jak wymeldować się trzeba wcześnie, a samolot powrotny wylatuje późnym wieczorem.
Zobaczyć jak w jego nowym mieście kochają Lewego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz