O wulkanach było, o najwyższym punkcie wyspy było, o zieleni, przezielonej zieloności było, wszystko było! Może tylko o wycieczce dokoła kolejnego (piątego) kanarka jeszcze nie było. Standardowo ruszamy za późno, chociaż pół godziny przed wschodem słońca (7:30). Już na buenos días zaczynamy od podjazdu - aż do baru ze śpiewającą choinką, za którą wjeżdżamy w tereny nieznane; równie piękne jak te znane dotychczas, tylko jeszcze bardziej puste i jeszcze bardziej zielone. Bar z churrosami w Los Sauces, w którym mieliśmy się zatrzymać na drugie śniadanie (w porze pierwszego śniadania) okazuje się zamknięty i musimy zadowolić się kanapkami z jajkiem i kakałkiem. Znowu zielono, znowu pusto, góra, dół, góra, chociaż wydaje się jakby było góra, góra, góra, bo zjazdy są przyjemne i trwają tak krótko, że można ich nie odnotować! Na obiad tortilla z bananami w Santo Domingo i moralny kac, że droga taka długa, a przerwy takie częste. To nie przeszkadza nam już przed odpauzowaniem licznika wyznaczyć kolejnego celu w cukierni za czterdzieści kilometrów. W międzyczasie zmienia się krajobraz - w okolicy Tazacorte wzmógł się ruch samochodowy (aha! To tutaj ukrywają się turyści!), a podjazd wystromił. Na południowym cyplu decydujemy się nie zjeżdżać nad ocean i skrócić trochę trasę, żeby dojechać do stolicy przed nocą. W Santa Cruz dosłownie rzucamy się na steki z frytkami. Teraz tylko jeden króciutki podjazd i można wskoczyć pod prysznic! I zacząć planować trasę na następny dzień!
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
