poniedziałek, 23 kwietnia 2018

[Łysa Góra] i ta pani też?

Już kiedyś był na blogu wpis zaczynający się od cudze chwalicie, a swego nie znacie i trochę szkoda, bo chętnie zaczęłabym od tego i ten dzisiejszy, tym razem w kontekście rowerowym. Podsumowując nasze dotychczasowe jazdy praktycznie wszystkie ciekawsze miały miejsce za granicą: jeździliśmy już (chronologicznie) na Kosie, po Luksemburgu, w Rumunii, okolicach Alicante, pod Niceą, na Majorce, a ostatnio Sycylii. W Polsce nie licząc miejsc osiągalnych z Warszawy (tak, tak, wiem, że da się dojechać w jeden dzień nad morze albo do Poznania - znamy ludzi, którzy robią takie rzeczy, ale chodziło mi bardziej o Górę Kalwarię / Warkę / Kampinos) posucha - kiedyś pojechaliśmy weekendowo do Płocka (tam - nocleg - powrót), dwa razy nad Zalew Domaniowski na MP w łamigłówkach, raz zrobiliśmy wycieczkę z noclegiem w okolice Bolimowa / Żyrardowa / Radziejowic, a dawniej kręciliśmy się tydzień w okolicach Niska, a na majówkę jeździliśmy po Mazurach. I to by było na tyle. Zmieniamy to w tym roku! Na pierwszy ogień góry Świętokrzyskie!

Pojechaliśmy z kolegą, z którym przejechaliśmy już niejeden kilometr. Rowery do samochodu, bidony i blacha ciasta migdałowego (musi być jakaś nagroda za te wszystkie hopki, które nas czekają) w ręce i start po 7.30. Kierunek: Suchedniów, malutki przykempingowy parking, na którym o 9.30 spotykamy dwa wozy rowerzystów z Warszawy. No dobrze, może to nie był zupełny przypadek - wiedzieliśmy o nich, zresztą jednego z nich znamy. Razem nie pojedziemy, my jesteśmy za wolni (a właściwie: ja jestem, chłopaki daliby sobie bez problemu radę, ale z jakiegoś sentymentu zostają ze mą). Ruszamy. (Zrealizowany) plan zakłada stuczterdiestokilometrową pętlę wewnątrz trójkąta Kielce - Starachowice - Ostrowiec Świętokrzyski. Droga pofalowana, chyba przejeżdżamy przez wszystkie wzgórza w okolicy, po drodze łapiąc przewyższenie prawie 2000 metrów. Między innymi odwiedzamy najwyższe wzgórze tam, na które prowadzi asfaltowa droga, czyli Łysą Górę. Na szczycie pod klasztorem zaczepia nas pan z wycieczki grupowej, zainteresowany nami i rowerami. Pyta, co jedziemy. Piotrek odpowiada, że pętlę, że 140 kilometrów, że jesteśmy w połowie. Pan przytakuje (?!), tak, tak, to mówiła im przewodniczka (?!?!?!) i pyta, wskazując na mnie - i ta pani też? Tak, ta pani też. Uciekamy czym prędzej.
138 km, 1866 przewyższenia, 6 godzin, średnia prędkość ruchu 23 km/h
kolega - kompan idealny, wymyśli, zabierze i jeszcze piękne zdjęcia
zrobi! fot. C.
fot. C.
fot. C.
najwyższy szczyt na tej wyprawie - Łysa Góra, 595 m npm, fot. C.
fot. C.
fot. C.
tama Wióry, jeden kilometr przed pizzerią (nazwa na wyrost, okazało się, że
pizzeria nie serwuje pizzy, pierogi było za to całkiem niezłe), fot. C.
zmyłka: fot. P.
fot. C.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz