czwartek, 30 lipca 2020

[Wetlina] nie wchodzi się sześć razy do tej samej rzeki

Kto z kim przestaje, takim się staje, mówi przysłowie staropolskie. Po dużej dozie moich, Piotrek postanowił spróbować swoich sił w organizacji #głupichpomysłów. Ten konkretny powstał w odpowiedzi na smutek i rozgoryczenie po wycieczce w Bieszczady, kiedy pojechaliśmy po Tarnicę i naleśnika giganta. Pierwsze się udało, drugie - flagowy produkt Chaty Wędrowca, wpisany na ministerialną listę wyrobów regionalnych - nie. Niestety, dojechaliśmy za późno, a kolejka na stolik wyglądała na godzinę czekania, więc musieliśmy odpuścić. Teraz zarezerwowaliśmy sobie więcej czasu na punkt główny. Z minusów tego głupiego pomysłu, na południe odjeżdżał w sobotę z Rzeszowa tylko jeden pociąg i to o szóstej rano, co oznaczało nastawianie budzika w dzień wolny na piątą, a to zawsze boli. Z pluso-minusów powrotny był dopiero o 19:20 (22 w Rzeszowie), więc do dyspozycji mieliśmy cały długi dzień, i Piotrek to skwapliwie wykorzystał, wytyczając trasę na 170 kilometrów.
atrakcja pierwsza (i pierwsze nadgryzienie bufora czasu): przełom Wisłoka
Kilkadziesiąt kilometrów jedziemy sobie spokojnie, nic ciekawego się nie dzieje - podjazd, zjazd, las, łąka, pola uprawne, kościół, no słowem - to co zawsze. Odbijamy w węższą ulicę, trochę wyjeżdżamy z cywilizacji, jest las, jest pięknie, jedziemy aż droga tak jakby się kończy. Znaczy u nas jest, za kilkanaście metrów jest i pomiędzy nawet też właściwie jest, ale jest też rzeka. Wody mało, to bród i wygląda, że przejście powinno być bezpieczne, bo mogę się owszem poślizgnąć i potłuc, ale za brodem woda jest maksymalnie do kolan, więc nic mi się nie stanie. To co martwi Natalię Zmarźlucha to temperatura tej wody. Ale - ahoj, przygodo, tak czy nie? Hahaha, hihihi, zdjęcie, selfik, Piotrek przenosi oba rowery, wraca po mnie i za rękę przeprowadza na drugą stronę, ale byłam dzielna, ale fajnie, przygoda. Siadamy zadowoleni, skrupulatnie wycieram chusteczką cały piasek ze stóp, zakładam skarpetki i...
#1. hahaha, hihihi, selfik, fotki, ahoj, przygodo
...słyszę siarczyste przekleństwo. Piotrek zdążył się już ubrać, przestudiować mapę (dlaczego dopiero teraz?!) i wygląda na to, że rzeka przecina naszą drogę jeszcze raz. A właściwie parę razy. Może będzie most albo kładka, nie wiadomo. Co robimy? Wiadomo, że zawraca się zawsze niechętnie, a przecież może będzie kładka. Ale za 250 metrów nie ma kładki i potem za kolejny kilometr też nie...
#2. ahoj przygodo, chociaż już mniej ahoj i mniej przygodo
będzie most czy nie będzie?
#3. nie będzie
Czy dalej jest most czy nie ma, to musimy trochę poczekać, żeby to stwierdzić, bo Piotrek łapie gumę na zjeździe i kolejny kwadrans lub dłużej schodzi nam na wymianie dętki.
#3.1. kolejne nieplanowane spowolnienie
Potem jest most, a właściwie eksmost kolejowy, ale da się na niego wdrapać i ominąć kolejne zdejmowanie skarpetek.
#3.2. niby moczyć się nie trzeba, ale też nie jest łatwo
#3.2. górą lepiej
#3.2. niestandardowe otoczenie dla Mondzi
Kolejnych dwóch razów zdejmowania skarpetek ominąć się nie da i tak właśnie pokonanie 10 kilometrów po płaskim zajmuje nam pełne dwie godziny. DWIE. GODZINY. Wszelki zapas czasowy zostaje zjedzony i to czy zostanie zjedzony również naleśnik stoi pod wielkim znakiem zapytania.
#4. tu spotykamy rodzinę z maluchami przeprawiającą się rzeką w drugim
kierunku - standardowe uprzejmości, a ile w państwa stronę jeszcze
przepraw przez rzekę? U nich jedna.
W ogóle mijaliśmy dużo rowerzystów i samochodów przejeżdżających
drogą, chociaż wszyscy w drugą stronę...
#5. piąty czyli ostatni raz!
Spieszymy się. Na tyle, że gdy zatrzymuję się na półtorej minuty zrobić zdjęcie pięknemu kościółkowi, dostaję burę. Kilkanaście kilometrów przed knajpą rozdzielamy się - Piotrek włącza turbo przerzutkę i jedzie przodem, zająć nam miejsce w kolejce. Gdy tylko odjechał, zaczyna padać, ewidentnie dużo kłód rzuca nam dzisiaj życie pod naleśniki.
kościół niezgody
W kolejce na miejsce czekamy równo godzinę. Jest to sześćdziesiąt minut nerwowego patrzenia na zegarek i zastanawiania się, o której jest ta magiczna pora, że już naprawdę nie powinniśmy dłużej czekać. Kiedy wreszcie nadchodzi nasza kolej, zamówienie składam niemalże w drodze do stolika, na jednym wydechu. Jest proste - bierzemy naleśnika giganta z jagodami na spółkę. Kilogram dobra. Gdy zje się go solo, zwyczajowo dostaje się brawa. My mamy problem w duecie, po kilku godzinach niejedzenia i przedzierania się przez góry i rzeki na rowerze...
zdjęcie z poprzedniego razu, teraz było zdecydowanie bardziej pochmurno
wszyscy znają się na naleśnikach
kilogram szczęścia
naleśnik gigant nie jest właściwie naleśnikiem, to bardziej racuch
delektuję się moją połową kilograma
tego dnia nic już nie zjem i nawet następnego będę miała średnią
ochotę na śniadanie...
Wracamy żwawo, chociaż z wymuszonym przystankiem - kiedy liczba zapasowych dętek spada nam do zera, a przy okazji Piotrek zauważa w mojej tylnej oponie dziurę wielkości palca.
znowu?!
Szczęśliwie opona wytrzymuje, więcej gum nie łapiemy, mamy czas kupić wodę na drogę, a na stacji jesteśmy kwadrans przed odjazdem pociągu. Ale to było głupie!
kilka kilometrów bez przygód

wtorek, 28 lipca 2020

[Przemyśl] nasza pizza was zachwyca

Żeby nie było - nasza pizza was zachwyca to hasło reklamowe autorstwa Agnieszki Osieckiej, ułożone w 1990 dla Pizzerii Galicyjskiej, oferującej tradycyjną pizzę po przemysku. Lokal ąę to to nie jest, a raczej jego zupełne przeciwieństwo, ale ma jedną wspólną cechę z najlepszymi knajpami: krótką kartę. Stoi w niej pizza z kiełbasą, złotych osiem, dwie inne pizze, których akurat nie było oraz barszczyk czerwony na popitkę za dwójkę. Pizza nie jest pizzą sensu stricte, bardziej przypomina bułkę z zapiekanym serem czy cebularz. Elastyczne ciasto drożdżowe, nadzienie z kiełbasy parówkowej, a na stolikach cytując jedną z opinii z map nienajgorszy keczup, którym można wzbogacić dosyć prostolinijny smak potrawy. Jak wiadomo przyzwoity keczup uratuje smak praktycznie każdego jedzenia i dlatego daję cztery gwiazdki. Ja daję cztery gwiazdki i bez keczupu, ale za autentyczną miejscową przekąskę. Jak znaleźliśmy ten lokal? Wzięliśmy lokalnego przewodnika! Tour de Google ma bowiem oprócz sprawdzenia granic swoich możliwości tę jeszcze zaletę, że można dzięki niemu poznać ekstra ludzi (pozdro Grześku i nie, nie piszę tak dlatego, bo prosiłeś o linka, jak już opiszę naszą wycieczkę). Przewodnik normalnie pracuje w Zurychu, ale przyjechał do Przemyśla odwiedzić rodzinę, a że Przemyśl leży zaraz obok Rzeszowa... no, chyba że nie uważałam na lekcjach geografii, kiedy tłumaczyli skalę, może być i tak.
Zaczynamy od objazdu Przemyśla. Byliśmy już tu z Piotrkiem kiedyś na tygodniowym wyjeździe sylwestrowym w 2009, ale uczciwie przyznaję, że niewiele pamiętam. Wiem, że byliśmy na stoku narciarskim, ale wiem też, że to było w poprzednim życiu, bo wejście na ten stok (ile to może być podejścia? Nie więcej niż sto metrów...) było dla mnie niezłym wyczynem i wcale nie przyjemnością - to Piotrek ciągnął na spacery, ja wolałam siedzieć w hotelu i grać ze znajomymi w brydża i pokera. Teraz odwiedzamy miejsca, w których już byłam, ale wyglądają zupełnie inaczej. Inne nastawienie, inna pora roku i pełne słońce. Stare miasto, pomnik niedźwiedzia, Kopiec Tatarski (raczej nie od Tatarów, choć tak mówi legenda, ale historię ma kopiec dużo dłuższą, bo było to miejsce kultu słowiańskiego boga Swarożyca), renesansowy Zamek Kazimierzowski, kościoły (i anegdoty Grześka, na przykład o tym jak Jan Paweł II rozwiązał polsko-ukraiński konflikt, kiedy podczas pielgrzymki miał wypożyczyć na parę lat kościół grekokatolikom, ale lokalni wierni burzyli się i pikietowali, więc papież oddał inny kościół - i to już na zawsze). No i bruk. Dużo, dużo bruku, więc Mondzia i ja cieszymy się, kiedy wreszcie opuszczamy to okropnie wybrukowane miasto.
dawno dawno temu...
za siedmioma wzgórzami...
Kierujemy się do pierwszej podmiejskiej atrakcji - fortów Twierdzy Przemyśl. Jest ich piętnaście i otaczają całe miasto, chociaż niektóre składają (albo raczej: składały) się z kilku budowli. Używam czasu przeszłego, bo prawie wszystkie najistotniejsze fragmenty fortu zostały wysadzone (a broń i sprzęt wojskowy zniszczone) przed kapitulacją przed Rosjanami w 1915 w myśl zasady może i nie będzie nasze, ale na pewno nie będzie wasze.
drzewo wrastające w mury przypomina Kambodżę
Potem jedziemy dla frajdy z samego jechania. Małe hopki wystarczają, żeby mnie zniszczyć, szczególnie kiedy Grzesiek przełącza się z trybu a na tej górze, a w tej cerkwi, a za tym zakrętem w tryb koniec gadania, jedziemy normalnie, czyli ja wchodzę w stan walki o życie. Te kilkanaście kilometrów jest najładniejszymi tego dnia - idealny kąt promieni słońca, głębia kolorów i ich soczystość, a chmury wyglądają jak dofotoszopowane.
Sielankę kończy podjazd z prawdziwego zdarzenia (no dobrze, z prawdziwego zdarzenia dla kogoś, kto mieszka w Warszawie, a nie Zurychu) - dwa kilometry uczciwej walki pod Kalwarię Pacławską. Po drodze jest cudowne źródełko, ale raz że pierwsza zasada podjeżdżania Natalii mówi, że na podjazdach się nie zatrzymuje, dwa, że w czasach koronawirusa cudowność cudownego źródełka może być dyskusyjna.
Po zjeździe miała być atrakcja - Grzesiek (ku mojemu przerażeniu) planował pokonywanie rzeki brodem, ale odpuścił z powodu ogólnego wysokiego stanu wód (i to się zemściło na mnie, i to nawet pięciokrotnie, szczegóły w następnym wpisie). Póki co naiwnie cieszyłam się, że nie musiałam zdejmować skarpetek i moczyć nóg w lodowatej wodzie.
Kolejny przystanek robimy w Posadzie Rybotyckiej pod cerkwią świętego Onufrego. Wprawdzie od kilku lat zamknięta na cztery spusty - i obchodząc ją dokoła łatwo przegapić wejście - ale warto zatrzymać się na chwilę. To najstarsza cerkiew w Polsce i jedyna tak dobrze zachowana cerkiew obronna.
Oprócz atrakcji nie zabrakło typowej rowerowej przygody - szuter, przejazd, psssst, guma, łyżki, nowa dętka, pompka, koło, szuter, przejazd, kilkaset metrów, pssst, guma, i wszystko od początku...
takie sobie miejsce na przygody z dętkami
to nie jest lepsze - komary może i są mniejsze od niedźwiedzi, ale
nie mniej żarłoczne
Ostatnia atrakcja - renesansowy zamek w Krasiczynie. Podziwiamy go dosłownie chwilę - do rozległego ogrodu rowerów wprowadzać nie można, zapięć standardowo ze sobą nie mamy, więc zostawiamy nasze rakiety pod oby czujnym okiem pana ciecia, uprosiwszy go wcześniej, że za darmoszkę, bo tylko zobaczymy pałac i nas już tu nie ma. Okazuje się, że nasz przewodnik ma jeszcze asa w rękawie, a dokładniej mówiąc gofra w budce. Podprowadza nas pod kiosk, pod którym sami z siebie nie zatrzymalibyśmy się nigdy... A tam ciepłe gofry, domowa bita śmietana i świeże owoce. Pyyyycha.
Gdyby zakończyć tę historię tutaj i jak człowiek wrócić na stację Przemyśl Główny do pociągu regionalnego, odjazd 16:47, przyjazd 18:10, mielibyśmy piękną kompozycję klamrową - od budki do budki przez Pogórze Przemyskie, ale oczywiście Piotrek, moja ukochana harpia kilometrozy, nie umie odpuścić i wracamy rowerem. Bez specjalnych przygód (chociaż kilka kilometrów szutrem wobec braku zapasowych dętek wprowadziło serduszko w szybszy rytm), za to przy akompaniamencie niebieskiego nieba i zjawiskowych chmur, a potem kolejnego pięknego zachodu słońca.
bo dzień zmaksymalizować trzeba, dobranoc!

sobota, 25 lipca 2020

[Rzeszów] w tych asfaltach czuć piniądz

Do Rzeszowa przyjechaliśmy namówieni wpisem Maćka Hopa - miało być górzyście, po dobrych i przede wszystkim pustych asfaltach. I tak jest. Okejka przyznana.
nooo... Chyba że akurat asfalt się skończy...
perełka przydrożna #mistrzowie_marketingu