Żeby nie było - nasza pizza was zachwyca to hasło reklamowe autorstwa Agnieszki Osieckiej, ułożone w 1990 dla Pizzerii Galicyjskiej, oferującej tradycyjną pizzę po przemysku. Lokal ąę to to nie jest, a raczej jego zupełne przeciwieństwo, ale ma jedną wspólną cechę z najlepszymi knajpami: krótką kartę. Stoi w niej pizza z kiełbasą, złotych osiem, dwie inne pizze, których akurat nie było oraz barszczyk czerwony na popitkę za dwójkę. Pizza nie jest pizzą sensu stricte, bardziej przypomina bułkę z zapiekanym serem czy cebularz. Elastyczne ciasto drożdżowe, nadzienie z kiełbasy parówkowej, a na stolikach cytując jedną z opinii z map nienajgorszy keczup, którym można wzbogacić dosyć prostolinijny smak potrawy. Jak wiadomo przyzwoity keczup uratuje smak praktycznie każdego jedzenia i dlatego daję cztery gwiazdki. Ja daję cztery gwiazdki i bez keczupu, ale za autentyczną miejscową przekąskę. Jak znaleźliśmy ten lokal? Wzięliśmy lokalnego przewodnika! Tour de Google ma bowiem oprócz sprawdzenia granic swoich możliwości tę jeszcze zaletę, że można dzięki niemu poznać ekstra ludzi (pozdro Grześku i nie, nie piszę tak dlatego, bo prosiłeś o linka, jak już opiszę naszą wycieczkę). Przewodnik normalnie pracuje w Zurychu, ale przyjechał do Przemyśla odwiedzić rodzinę, a że Przemyśl leży zaraz obok Rzeszowa... no, chyba że nie uważałam na lekcjach geografii, kiedy tłumaczyli skalę, może być i tak.


Zaczynamy od objazdu Przemyśla. Byliśmy już tu z Piotrkiem kiedyś na tygodniowym wyjeździe sylwestrowym w 2009, ale uczciwie przyznaję, że niewiele pamiętam. Wiem, że byliśmy na stoku narciarskim, ale wiem też, że to było w poprzednim życiu, bo wejście na ten stok (ile to może być podejścia? Nie więcej niż sto metrów...) było dla mnie niezłym wyczynem i wcale nie przyjemnością - to Piotrek ciągnął na spacery, ja wolałam siedzieć w hotelu i grać ze znajomymi w brydża i pokera. Teraz odwiedzamy miejsca, w których już byłam, ale wyglądają zupełnie inaczej. Inne nastawienie, inna pora roku i pełne słońce. Stare miasto, pomnik niedźwiedzia, Kopiec Tatarski (raczej nie od Tatarów, choć tak mówi legenda, ale historię ma kopiec dużo dłuższą, bo było to miejsce kultu słowiańskiego boga Swarożyca), renesansowy Zamek Kazimierzowski, kościoły (i anegdoty Grześka, na przykład o tym jak Jan Paweł II rozwiązał polsko-ukraiński konflikt, kiedy podczas pielgrzymki miał wypożyczyć na parę lat kościół grekokatolikom, ale lokalni wierni burzyli się i pikietowali, więc papież oddał inny kościół - i to już na zawsze). No i bruk. Dużo, dużo bruku, więc Mondzia i ja cieszymy się, kiedy wreszcie opuszczamy to okropnie wybrukowane miasto.

 |
dawno dawno temu...
|
 |
za siedmioma wzgórzami...
|
Kierujemy się do pierwszej podmiejskiej atrakcji - fortów Twierdzy Przemyśl. Jest ich piętnaście i otaczają całe miasto, chociaż niektóre składają (albo raczej: składały) się z kilku budowli. Używam czasu przeszłego, bo prawie wszystkie najistotniejsze fragmenty fortu zostały wysadzone (a broń i sprzęt wojskowy zniszczone) przed kapitulacją przed Rosjanami w 1915 w myśl zasady może i nie będzie nasze, ale na pewno nie będzie wasze.
 |
drzewo wrastające w mury przypomina Kambodżę |
Potem jedziemy dla frajdy z samego jechania. Małe hopki wystarczają, żeby mnie zniszczyć, szczególnie kiedy Grzesiek przełącza się z trybu
a na tej górze, a w tej cerkwi, a za tym zakrętem w tryb
koniec gadania, jedziemy normalnie, czyli ja wchodzę w stan walki o życie. Te kilkanaście kilometrów jest najładniejszymi tego dnia - idealny kąt promieni słońca, głębia kolorów i ich soczystość, a chmury wyglądają jak dofotoszopowane.
Sielankę kończy podjazd z prawdziwego zdarzenia (no dobrze, z prawdziwego zdarzenia dla kogoś, kto mieszka w Warszawie, a nie Zurychu) - dwa kilometry uczciwej walki pod Kalwarię Pacławską. Po drodze jest cudowne źródełko, ale raz że pierwsza zasada podjeżdżania Natalii mówi, że na podjazdach się nie zatrzymuje, dwa, że w czasach koronawirusa cudowność cudownego źródełka może być dyskusyjna.
Po zjeździe miała być atrakcja - Grzesiek (ku mojemu przerażeniu) planował pokonywanie rzeki brodem, ale odpuścił z powodu ogólnego wysokiego stanu wód (i to się zemściło na mnie, i to nawet pięciokrotnie, szczegóły w następnym wpisie). Póki co naiwnie cieszyłam się, że nie musiałam zdejmować skarpetek i moczyć nóg w lodowatej wodzie.
Kolejny przystanek robimy w Posadzie Rybotyckiej pod cerkwią świętego Onufrego. Wprawdzie od kilku lat zamknięta na cztery spusty - i obchodząc ją dokoła łatwo przegapić wejście - ale warto zatrzymać się na chwilę. To najstarsza cerkiew w Polsce i jedyna tak dobrze zachowana cerkiew obronna.
Oprócz atrakcji nie zabrakło typowej rowerowej przygody - szuter, przejazd, psssst, guma, łyżki, nowa dętka, pompka, koło, szuter, przejazd, kilkaset metrów, pssst, guma, i wszystko od początku...
 |
takie sobie miejsce na przygody z dętkami
|
 |
to nie jest lepsze - komary może i są mniejsze od niedźwiedzi, ale nie mniej żarłoczne |
Ostatnia atrakcja - renesansowy zamek w Krasiczynie. Podziwiamy go dosłownie chwilę - do rozległego ogrodu rowerów wprowadzać nie można, zapięć standardowo ze sobą nie mamy, więc zostawiamy nasze rakiety pod oby czujnym okiem pana ciecia, uprosiwszy go wcześniej, że za darmoszkę, bo tylko zobaczymy pałac i nas już tu nie ma. Okazuje się, że nasz przewodnik ma jeszcze asa w rękawie, a dokładniej mówiąc gofra w budce. Podprowadza nas pod kiosk, pod którym sami z siebie nie zatrzymalibyśmy się nigdy... A tam ciepłe gofry, domowa bita śmietana i świeże owoce. Pyyyycha.


Gdyby zakończyć tę historię tutaj i jak człowiek wrócić na stację Przemyśl Główny do pociągu regionalnego, odjazd 16:47, przyjazd 18:10, mielibyśmy piękną kompozycję klamrową - od budki do budki przez Pogórze Przemyskie, ale oczywiście Piotrek, moja ukochana harpia kilometrozy, nie umie odpuścić i wracamy rowerem. Bez specjalnych przygód (chociaż kilka kilometrów szutrem wobec braku zapasowych dętek wprowadziło serduszko w szybszy rytm), za to przy akompaniamencie niebieskiego nieba i zjawiskowych chmur, a potem kolejnego pięknego zachodu słońca.
 |
bo dzień zmaksymalizować trzeba, dobranoc!
|