poniedziałek, 30 lipca 2018

[San Francisco] co ty ***** wiesz o podjeżdżaniu?

Ujmijmy to może tak - San Francisco nie jest najbardziej płaskim miastem, w którym byłam. Albo tak - nigdy nie byłam w mieście, które jest mniej płaskie niż SFO. Ulica nachylona kilkuprocentowo jest tu normą, kilkunastoprocentowo - zjawiskiem częstym, dwudziesto- i trzydziesto- kilkuprocentowa - występującym już rzadziej, ale nadal nietrudnym do zobaczenia. Najlepiej zobrazuje to poniższa heatmapa, czyli mapa cieplna. W skrócie: im bardziej czerwono, tym podjazdy bardziej strome. Dla przypomnienia - nachylenie Agrykoli wynosi 4%. Cztery.
dzień dobry, samochód z manualem poproszę!
źródło:
http://www.datapointed.net/visualizations/maps/san-francisco/streets-slope/
I kiedy topograficznie miasto stanowi idealną bazę na tygodniowy wypad rowerowy, mieszkanie tu na stałe musi być uciążliwe, a myśl o poruszaniu się samochodem z manualną skrzynią biegów wywołuje jakiś taki naturalny sprzeciw, wręcz dreszcze i od razu pojawia się u mnie zrozumienie, czemu w Stanach automaty są tak popularne! Na kilka dni (i to właściwie niekoniecznie rowerowych, a po prostu turystycznych) jest pięknie - San Francisco dzięki, wydawać by się mogło, niekończącym się podjazdom - jest niesamowicie fotogeniczne (oczywiście, o ile pogoda pozwala, ale o tym w innym poście). Kilka przykładów poniżej.
uwaga - suchar! jak stopniuje się przysłówek stromo?
To proste: stromo...
...stromiej...
...San Francisco!
ja wiem, że te zdjęcia są nudne i że tylko podjazdy i zjazdy, i różnią
się tylko te fotki stromizną tych ulic...
ale tam po prostu tak jest!
Skoro tych stromizn jest tak dużo w okolicy, nic dziwnego, że pojawił się ranking. Nic też dziwnego, że postanowiliśmy sprawdzić / zobaczyć część z nich. Gwoli ścisłości - to nie są jakieś kilometrowe podjazdy, te najgorsze mają dosłownie kilka - kilkanaście - kilkadziesiąt metrów. Niby niedużo, ale wystarczająco, żeby mięśnie nóg zauważyły. Jakieś spostrzegawcze bestie to są!
and the winner is...
taką część miasta objechaliśmy na rowerach.
Niby niedużo, ale jeżdżenie po SFO jest uciążliwe, głównie dlatego, że
większość skrzyżowań to all-way-stop, czyli modelowo trzeba się
zatrzymać i często wypiąć z pedałów na niekoniecznie równej powierzchni
(na skrzyżowaniach są wypłaszczenia, ale jeśli potrzebujemy zatrzymać
się za samochodem, może zrobić się problem) - nie mówiąc o ruszaniu.
Pod górę, z wąskim polem manewru (bo samochody) - to nie lada
wyzwanie!
#1 Bradford, 41%, nawet nie próbowaliśmy...
#3 Romolo, 38%, króciutki kawałek, Piotrek łyknął ten podjazd bez
problemu
#10 Filbert, marne 32%, jednokierunkowa - zjazdówka, nie było jak
spróbować (ale na pewno byśmy dali radę ;))
#11 22nd, również 32%

sobota, 28 lipca 2018

[San Francisco] co słychać w chmurach?

Moja pierwsza konferencja - GCP Next, San Francisco, 24-26 lipca 2018 - to doroczne zebranie programistów, sprzedawców, szefów, przedstawicieli firm branżowych. Po prostu wielka impreza, na której trzeba być! Ponoć w tym roku przyjechało na nią 22 000 ludzi - od szeregowych inżynierów w startupach po CEO wielkich korporacji. Wśród nich - my. Po co tu być? Żeby posłuchać wykładów (o każdej porze równolegle odbywa się ich kilka - kilkanaście), porozmawiać z klientami, wysłuchać ich potrzeb i opinii, nawiązać nowe biznesowe znajomości, posłuchać o produktach, o których się nie słyszało, poszerzyć horyzonty, i przede wszystkim - dowiedzieć, co nowego wypuścił Google i jak bardzo dobre to jest!
22000 ludzi w jednym budynku się nie pomieści...
żeby łatwiej było znaleźć swój cel, na rogach ulic stali pomocnicy
z makietami ułatwiającymi nawigację.
Pomysł prosty, ale genialny.
duża część talków odbywała się tutaj - czyli w centrum
konferencyjnym Moscone South, eleganckim, obklejonym wizytówką
konferencji i... znajdującym się pośrodku placu budowy
przepustka - oprócz żółtych były jeszcze niebieskie i szare dla partnerów
i uczestników
lobby w przerwie między wykładami, część wchodzi, część wychodzi,
część szuka jedzenia, ogólnie - niezły rozgardiasz
oprócz wykładów - stoiska, na których można porozmawiać
z przedstawicielami firm z branży i zobaczyć dema produktów
chwila wytchnienia / przeglądania emaili na komórce
krótka prezentacja. Mówi kolega z Warszawy.
niektóre firmy wystawiły naprawdę imponujące stanowiska
inne stanowisko
no dobra - to dopiero jest *NAPRAWDĘ* imponujące stanowisko.
W kosza można było pograć z pół minuty, będąc ubranym w czujniki
(rękawiczki-czujniki, nogawki-czujniki i chyba pasek-czujnik).
Na ekranie - raport z analizą - z którego miejsca najlepiej wychodzą
nam rzuty, z jaką prędkością i pod jakim kątem leciała piłka itd.
prezentacja algorytmów sztucznej inteligencji. Włączamy kamerkę,
która wykrywa ludzi, następnie możemy przenieść się na plażę.
O - tak.
trochę wymaga dopracowania :-) [aka - ja chciałam na tę wyspę
 romantycznym tête-à-tête, bez świadków], ale widać potencjał!
tu akurat transmisja z keynote'a (czyli rozpoczynającego dnia przeglądu
nowych produktów, nowych ulepszeń, nowych dużych klientów,
czyli kim możemy się pochwalić, że oficjalnie używa Google'a)
ujęcie z kobiecej sesji, kiedy pięć Googlerek sukcesu odpowiadało na
trudne pytania - prowadzącej i słuchaczek
a tu prezentacja kolegów o tym, czym zajmuje się mój team!
Managed infrastructure, czyli infrastruktura zarządzalna, czyli klient
tworzy grupę homogenicznych wirtualnych maszyn, a my opiekujemy
się nimi za niego, to znaczy: restartujemy jak się zawiesiły / popsuły,
dodajemy nowych jak potrzeba (bo klient ma w danej chwili więcej
klientów), kasujemy, jak nie są potrzebne (bo klienci klienta śpią).
slajd z prezentacji. Mój projekt od całkiem niedawna - uruchamianie
kontenerów na wirtualnych maszynach.
a Ty, co wyniosłeś z konferencji?

sobota, 21 lipca 2018

[Zakopane] wyścig dla masochistów układany przez sadystów

W Tatra Road Race do wyboru są dwie trasy. W zeszłym roku nazywały się FUN i PRO. W tym przyjęły nazewnictwo bardziej odpowiadające temu, co czeka śmiałków: HARD i HELL. Wersja krótsza to 54 km i 1500 metrów przewyższenia, wersja dłuższa - 124 km i 3200 metrów przewyższenia. I o ile sumy podjazdów są do zaakceptowania (w tym roku już dziesięć razy zrobiliśmy ponad 1500 m i dwa razy ponad 3200 m), to warty uwagi jest profil najgorszych z tych podjazdów. Słynne ścianki są dwie - Bachledówka i Pitoniówka. Ta pierwsza ma 200 metrów, druga 500, obie z kilkunastoprocentowym nachyleniem sięgającym w porywach do 20. Miodzio. Mnie (trasa trudna) dane było zobaczyć Bachledówkę raz, Piotrkowi (trasa piekielna) trzy, a Pitoniówkę dwa. To są właśnie jedne z takich miejsc, ale bynajmniej nie jedyne na tej trasie, tylko najbardziej znane i ekstremalne, o które bałam się z moją mazowiecką kasetą z 25 ząbkami… Nowemu sprzętowi z ząbków udało się uciągnąć wszystkie (!) i zdarzało się na nich rywalizować z kolarzami chwilowo nachyleniem pokonanymi, którzy swoje wyścigówki pod górę pchali. I oni - 3 - 4 km/h, ja 6-8 km/h, równa walka.

Polecam relację z mojego ulubionego bloga kolarskiego Maćka Hopa: z roku 2015, 2016 2017 i tegoroczna.

Do Zakopanego dojechać z rowerami jest bardzo łatwo - kursuje bezpośredni ekspres. Niestety miejsc na rower jest mało (bodajże cztery wszystkiego), a rowerzystów Warszawiaków dużo (szczególnie, że wyścig), więc żeby dostać miejsca w tym pociągu trzeba było wykazać się większym refleksem niż próba zakupu biletów na dwa tygodnie przed podróżą i dwa tygodnie po otwarciu możliwości zakupu (PKP oferuje je na miesiąc wprzód). Jedziemy w czwartek po pracy do Krakowa, tam jemy pyszną kolację i nocujemy w królewskim mieście, żeby skoro świt wsiąść do pociągu osobowego relacji Kraków Płaszów - Zakopane. Zanim jednak, łapie nas rano porządna ulewa, która odzwierciedla pogodę prognozowaną na wyścig - ma padać. W Zakopanem wita nas jednak pełne słońce. Meldujemy się w hotelu i jedziemy na mały rozjazd.
jak w Krakowie, to do ulubionej restauracji - Miodovej
w czasie deszczu dzieci się nudzą...
pociąg osobowy z Krakowa do Zakopanego jedzie trzy godziny
TRZY
coś trzeba robić przez te 180 minut
hotel Mercure w Zakopanem, w łazience małe przypomnienie, jakby
ktoś miał przypadkiem zapomnieć gdzie jest
a widok z okna nienajgorszy, przyznaję...
regenesans, sprawdzam, jak ciężki jest pierwszy podjazd rozpoczynający
wyścig - z hotelu na Butorowy Wierch.
Ciężki.
Butorowy Wierch to Gubałówka. Skoro już tam
wjechaliśmy, przeszliśmy się wraz z turystami.
Było to chyba bardziej męczące niż wjazd na tę górkę,
to przedzieranie się między ludźmi, których tam jest
tyle... Ale to tyle... Koszmar. Nie rozumiem fenomenu
Zakopanego i tego po co ludzie tam jeżdżą.
Góry fajnie - można się zmęczyć, odpocząć od
zgiełku, natury dotknąć, ale Zakopane?!?! I ten jarmark?!
Nawet nie o to chodzi, że żadna tam góra z Gubałówki.
Takie wzgórze małe.
Ale spokój, odpoczynek od zgiełku? To nie tu!
Tu jest wszystko, cały zgiełk - tu są przekąski (oscypki i łoscypki,
smażone ziemniaki na patyku, wata cukrowa, lody, naleśniki i corn-dogi),
pamiątki (ciupagi, korale, futra z misia, kule śnieżne, drewniane deski do
krojenia), atrakcje (park linowy, strzelnica, kolejka grawitacyjna).
I wszystko inne. WSZYSTKO.
te chwile, kiedy żałuję, że nie smakują mi oscypki
Gubałówka, widok na jedyną plażę w Zakopanem. I góry, te prawdziwe.
Wieczór kończymy obowiązkowym przygotowaniem przedstartowym, czyli wciąganiu węglowodanów pod korek (tzw. carboloading), to idzie nam znakomicie. Zasypiam jak małe dziecko i... budzi mnie o szóstej stukot kropel o szybę. Leje. O ósmej trzydzieści, kiedy jemy śniadanie w hotelowej restauracji już wygląda słońce i powoli suszy drogi. Jest nieźle. To pierwszy moment tego dnia, kiedy myślę, że mamy szansę ukończyć ten wyścig. Piotrek startuje pierwszy - o 11, ja pół godziny później.
w pakiecie startowym naklejka z profilem trasy - naklejam na kierownicę,
żeby wiedzieć co dokładnie i kiedy mnie czeka
miasteczko przedstartowe - tu można było kupić pamiątkowe ubrania,
kaski, skarpetki, zważyć rower, przetestować kilka nowych modeli,
skorzystać z drobnych usług serwisowych last minute (niestety, na
moje hałasowanie nic nie umieli pomóc)
1002 melduje się gotowa do startu
sektor drugi, powoli ustawiamy się - wokół dużo dziewczyn, z tego
miejsca startują wszystkie panie
zerkam w tył, w kierunku trzeciego sektora;
jak tylko wyjedziemy zamieni się w metę, będę to miejsce przekraczać
za 2 godziny i 37 minut. Zmęczona, ale szczęśliwa.
Startuje się z sektorów. Są ich cztery, według wyników z zeszłego roku, chyba że się akurat jest kobietą, to wtedy z drugiego. Zaczynamy od startu honorowego - króciutkiego zjazdu - wyjazdu spod hotelu Mercure i wjeżdżamy na dwu-trzykilometrowy kawałek zamkniętej dla ruchu drogi, gdzie formuje się peleton, grupa się zbiera, a prowadzący samochód hamuje zapędy, tocząc się początkowo dość niewyścigowym tempem. Potem, w momencie który mi umknął (bo spodziewałam się jakiegoś szarpnięcia, podkręcenia prędkości, że nagle wszyscy popędzą w siną dal, ale co pędzić skoro droga wije się pod górę, niby nieznacznie, ale wszyscy wiedzą, że zaraz będą cierpieć), następuje start ostry i za chwilę podjazd, który zweryfikuje umiejętności po raz pierwszy (dziś nieostatni) i rozciągnie towarzystwo. A potem będzie góra gór dół dół góra góra dół góra góra dół i tak dalej, według profilu rozpisanego na naklejce, którą przyczepiam do kierownicy, co by wiedzieć, co mnie czeka w najbliższej przyszłości.
zdjęcie z wyścigu ze strony organizatorów. Cierpię.
zdjęcie z wyścigu ze strony organizatorów. Cierpię bardziej.
zdjęcie z wyścigu ze strony organizatorów. Ludzie cierpią.
zaraz będzie bosko
żartownsie z tych organizatorów!
zdjęcie wzięte z bloga Maćka Hopa (http://hopcycling.pl)
Było ciężko, szczególnie, że rower odmówił posłuszeństwa i było kilka chwil, kiedy myślałam, że nie dojadę do mety. Problemy miałam dwa. Po pierwsze po wymianie kasety, w tym bębenka, piekielnie (jak to słowo pięknie pasuje w kontekście tego wyścigu) hałasował, gdy jechałam na luzie i nie kręciłam, tudzież przy dużych prędkościach po prostu. Odstraszałam tym wszystkich uczestników, więc plus, ale drażniło to też mnie, więc minus. Takie uczucie, że jeszcze chwila i rozpadnie się rower wcale miłe nie jest... Po drugie w serwisie wymienili mi linki. Coś zadziałało z opóźnieniem, jakaś część zaskoczyła i spowodowała, że chwilowo przestała mi działać przednia przerzutka - linkę trzeba było podciągnąć, no ale to po wyścigu. Zostałam z samymi miękimi biegami. Z dwojga złego - to lepsze. Dało się podjeżdżać, ale słabo zjeżdżałam i jechałam po płaskim (którego na Tatrze jak na lekarstwo, na szczęście) i trochę cennego czasu tak straciłam.
2 godziny 37 minut 25 sekund
OPEN: miejsce 369./483
OPEN KOBIETY: 24./53
K2: miejsce 12.
Wracamy ekspresem z Krakowa. Zamiast jechać do niego kolejne trzy godziny pociągiem regionalnym, decydujemy się na lepszy środek transportu - rowery. W końcu to tylko 125 kilometrów, no i bilans podjazdów jest na plus! Znaczy na minus :-) Bo chociaż swoje musimy wjechać (kilometr, w tym nasz ulubiony podjazd na Butorowy Wierch, który pokonywaliśmy już dwa razy, ale ten na zmęczonych nogach zdecydowanie idzie najwolniej), to przecież zjedziemy o 600 metrów więcej! Oddajemy duże podsiodłówki koledze z Warszawy i - powoli turlamy się na północ. Cel: godzina 17 i mecz finałowy Chorwacja - Francja. Piotrek łapie gumę, jedziemy nie najszybciej, a potem jeszcze wyhaczone przez niego miejsce (przyknajpowe patio / podwórko z gigantycznym ekranem nie wpuszcza więcej chętnych), więc załapujemy się dopiero na drugą połowę gdzieś na Kazimierzu. Przynajmniej jest nam dwa razy krócej smutno, że przegrywa Chorwacja.
gdzieś pod Zakopanem, ładny asfalt, tradycyjne góralskie domki
a widoki takie! polecam
przerwa na sesję zdjęciową, podejście do niej drugie
niebrzydko, prawda?
dojechaliśmy!
Podsumowując, było ekstra! Ja mam niewyrównane rachunki z Tatrą, więc z pewnością wracam za rok. Na hard czy hell? Z jednej strony chciałabym hell, z drugiej sprawdzić hard na w pełni działającym rowerze :-) Zaczynam też lubić te wyścigi, ale jak tu nie lubić skoro przed takim wysiłkiem carboloading, a po regeneracja są *OBOWIĄZKOWE*?
carboloading, czyli pod korek i jeszcze trochę
wreszcie wykorzystany kupon na masaż czekoladowy
dziękuję, Mamo, ekstra sprawa! chociaż domywanie się z tej roztopionej
czekolady trwa z pół godziny ;-)