Rok temu wypad do Benidormu dostał 10/10 również z powodu idealnej pogody - było słońce, niebieskie niebo, ciepło... Teraz jest... no cóż, odrobinę gorzej. Termometr wskazuje małe kilkanaście stopni, a prognoza przez cały tydzień mówi o opadach deszczu. W ciągu dwóch pierwszych dni udało nam się go na szczęście skutecznie ominąć. W sobotę (dzień przylotu) trochę na fuksie, ale szczęście sprzyja lepszym czy jakoś tak. Mimo pobudki o czwartej nad ranem (wylot 5:55), do wypożyczalni dotarliśmy na 15:30! A to najpierw samolot spóźnił się o kluczowy kwadrans, wobec czego nie zdążyliśmy na bezpośredni autokar do Benidormu - miejscowości, w której nocujemy. Pojechaliśmy przez Alicante, co wyszłoby dłużej nawet bez przygód, a z zastępczą komunikacją autobusową na fragmencie trasy wyszło dużo dłużej. A oprócz tego jeszcze wcinanie churrosów nam się przeciągnęło, więc koniec końców do hotelu dotarliśmy na 14. Przebrać się, przepakować i do kolejki (która jeździ raz na godzinę), z której Piotrek zarządza wysiadanie przystanek za wcześnie (tak, tak, *ten* Piotrek, mistrz logistyki, alfa i omega map, człowiek, który zawsze wie, gdzie i po co jest, i gdzie będzie i jak się tam dostanie, ten właśnie Piotrek pomylił stacje), przez co zmuszeni jesteśmy przespacerować się nadmiarowy kwadrans. Gdy już dotarliśmy, odebraliśmy rowery, przykręciliśmy pedały i podwiesiliśmy podsiodłówki i już już mieliśmy wychodzić (czyli jakby nie nadmiarowy kwadrans spaceru, bylibyśmy dobre kilka kilometrów dalej), lunęło. Ale tak lunęło, że aż mi się odechciało jeździć na cały tydzień... Przeczekaliśmy i do wieczora już potem nie padało. Na początku było ślisko, na szczęście kałuże szybko wyschły. W niedzielę piękna pogoda utrzymała się tylko przez część dnia - do wczesnego popołudnia był sztos, potem pojawiły się chmury i temperatura spadła o kilka stopni, ale nam się upiekło - opady przeszły jakoś bokiem (a to że były zdradziły mokre ulice w Calpe, w którym to kończyliśmy niedzielną pętlę).
 |
Sobota. Już nie pada i nawet nie jest ślisko. |
 |
Sobota. Pierwszy mały szczyt zdobyty. |
 |
Sobota. Pierwsze ładne panoramy, skoro słońce raczyło wyjść na chwilę
zza chmur. |
 |
Sobota. Małe co nieco.
Niewielki kilometraż jak na pobudkę o czwartej, ale przy takim układzie
gwiazd więcej się nie dało. Relive. |
 |
Niedziela. Fotografuję, zanim słońce sobie przypomni, że dzisiaj miało
siedzieć za chmurami. |
 |
Niedziela. Puig de la Llorença, zaczynamy podjazd! Nawet, wbrew
tytułowi, tryb tropicielki węża nie był za bardzo w użyciu - moje 34 ząbki
na tylnej tarczy okazują się wystarczające dla jeżdżenia po prostej, a nie
od lewej do prawej i od prawej do lewej i z powrotem. |
 |
Niedziela. Początek podjazdu zdecydowanie najgorszy. Średnia 19.44% była
istotnie ciężka, szczególnie że składał się na nią kawałek wypłaszczenia,
momentami mierzyliśmy się z 25-27% stromizną. Potem już łatwiej,
chociaż niecałe 15% to też nie są przelewki. |
 |
Niedziela. "Go Sagan go" i "gracias Contador" nie zostały uwiecznione,
bo napisano je na takich stromiznach, że nie chciało mi się tam
zatrzymywać (ruszanie ze ścianek jest trudne i nieprzyjemne). |
 |
Niedziela. Szczyt blisko, coraz łatwiej. |
 |
Niedziela. Va, va, Froome! |
 |
Niedziela. Szczyt. |
 |
Niedziela. Pamiątkowe tablice po dwóch etapach Vuelty, które kończyły
się tam gdzie dziś wjechaliśmy. Raz wygrał Froome, raz Dumoulin. |
 |
Niedziela. Ważkie pytanie na weekend - czy lepiej pływa się na
frytkach, jednorożcu... |
 |
Niedziela. czy może ananasie, preclu lub pizzy? |
 |
Niedziela. Tu zakręca Hiszpania. |
 |
Niedziela. Dla kogo podpis niezrozumiały, polecam wymapsować, gdzie
znajduje się Cabo de la Nau. |
 |
Niedziela. Południk zero! |
 |
Niedziela. Trochę większe co nieco. Relive. |