niedziela, 28 października 2018

[Puig de la Llorença] tropicielka węża - mode on

Rok temu wypad do Benidormu dostał 10/10 również z powodu idealnej pogody - było słońce, niebieskie niebo, ciepło... Teraz jest... no cóż, odrobinę gorzej. Termometr wskazuje małe kilkanaście stopni, a prognoza przez cały tydzień mówi o opadach deszczu. W ciągu dwóch pierwszych dni udało nam się go na szczęście skutecznie ominąć. W sobotę (dzień przylotu) trochę na fuksie, ale szczęście sprzyja lepszym czy jakoś tak. Mimo pobudki o czwartej nad ranem (wylot 5:55), do wypożyczalni dotarliśmy na 15:30! A to najpierw samolot spóźnił się o kluczowy kwadrans, wobec czego nie zdążyliśmy na bezpośredni autokar do Benidormu - miejscowości, w której nocujemy. Pojechaliśmy przez Alicante, co wyszłoby dłużej nawet bez przygód, a z zastępczą komunikacją autobusową na fragmencie trasy wyszło dużo dłużej. A oprócz tego jeszcze wcinanie churrosów nam się przeciągnęło, więc koniec końców do hotelu dotarliśmy na 14. Przebrać się, przepakować i do kolejki (która jeździ raz na godzinę), z której Piotrek zarządza wysiadanie przystanek za wcześnie (tak, tak, *ten* Piotrek, mistrz logistyki, alfa i omega map, człowiek, który zawsze wie, gdzie i po co jest, i gdzie będzie i jak się tam dostanie, ten właśnie Piotrek pomylił stacje), przez co zmuszeni jesteśmy przespacerować się nadmiarowy kwadrans. Gdy już dotarliśmy, odebraliśmy rowery, przykręciliśmy pedały i podwiesiliśmy podsiodłówki i już już mieliśmy wychodzić (czyli jakby nie nadmiarowy kwadrans spaceru, bylibyśmy dobre kilka kilometrów dalej), lunęło. Ale tak lunęło, że aż mi się odechciało jeździć na cały tydzień... Przeczekaliśmy i do wieczora już potem nie padało. Na początku było ślisko, na szczęście kałuże szybko wyschły. W niedzielę piękna pogoda utrzymała się tylko przez część dnia - do wczesnego popołudnia był sztos, potem pojawiły się chmury i temperatura spadła o kilka stopni, ale nam się upiekło - opady przeszły jakoś bokiem (a to że były zdradziły mokre ulice w Calpe, w którym to kończyliśmy niedzielną pętlę).
Sobota. Już nie pada i nawet nie jest ślisko.
Sobota. Pierwszy mały szczyt zdobyty.
Sobota. Pierwsze ładne panoramy, skoro słońce raczyło wyjść na chwilę
zza chmur.
Sobota. Małe co nieco.
Niewielki kilometraż jak na pobudkę o czwartej, ale przy takim układzie
gwiazd więcej się nie dało. Relive.
Niedziela. Fotografuję, zanim słońce sobie przypomni, że dzisiaj miało
siedzieć za chmurami.
Niedziela. Puig de la  Llorença, zaczynamy podjazd! Nawet, wbrew
tytułowi, tryb tropicielki węża nie był za bardzo w użyciu - moje 34 ząbki
na tylnej tarczy okazują się wystarczające dla jeżdżenia po prostej, a nie
od lewej do prawej i od prawej do lewej i z powrotem.
Niedziela. Początek podjazdu zdecydowanie najgorszy. Średnia 19.44% była
istotnie ciężka, szczególnie że składał się na nią kawałek wypłaszczenia,
momentami mierzyliśmy się z 25-27% stromizną. Potem już łatwiej,
chociaż niecałe 15% to też nie są przelewki.
Niedziela. "Go Sagan go" i "gracias Contador" nie zostały uwiecznione,
bo napisano je na takich stromiznach, że nie chciało mi się tam
zatrzymywać (ruszanie ze ścianek jest trudne i nieprzyjemne).
Niedziela. Szczyt blisko, coraz łatwiej.
Niedziela. Va, va, Froome!
Niedziela. Szczyt.
Niedziela. Pamiątkowe tablice po dwóch etapach Vuelty, które kończyły
się tam gdzie dziś wjechaliśmy. Raz wygrał Froome, raz Dumoulin.
Niedziela. Ważkie pytanie na weekend - czy lepiej pływa się na
frytkach, jednorożcu...
Niedziela. czy może ananasie, preclu lub pizzy?
Niedziela. Tu zakręca Hiszpania.
Niedziela. Dla kogo podpis niezrozumiały, polecam wymapsować, gdzie
znajduje się Cabo de la Nau.
Niedziela. Południk zero!
Niedziela. Trochę większe co nieco. Relive.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz