niedziela, 17 maja 2020

[Turbacz] jeszcze tylko dwadzieścia siedem

Znowu zaczęło się przypadkiem - od zastanawiania się, gdzie by tu spędzić czerwiec, wygląda bowiem, że jeszcze trochę popracujemy zdalnie... Wiadomo, że fajniej w górach, ewentualnie terenie pofalowanym, ale gdzie dokładnie? Przypomina mi się, że jest takie wyzwanie zebrania szczytów wszystkich pasm polskich gór. Sprawdzam, gdzie one właściwie są. Otwieram mapę i widzę pinezkę przy znajomym niebieskim kleksie - jeziorze Czorsztyńskim. Ciekawe... Potem poszło szybko - rozpoznanie pinezki jako Turbacza, rzut beretem od naszej chatki (oczywiście jeżeli ktoś umie rzucać beretem na szesnaście kilometrów), telefon do Mamy (buziaki, dzięki!), jej wizyta u nas, znalezienie książeczek, wysyłka kurierem i w sobotę jesteśmy gotowi do ataku szczytowego, aka głupiego pomysłu vol już nie wiadomo ile.
pół kilometra od domu, jeszcze w Szlembarku, odbijamy w bardzo stromą ulicę,
która szybko wychodzi ze wsi i prowadzi już właściwie między niczym
a niczym. Z rzadka pojawiają się domy, ludzi czy samochodów nie ma.
Takie będzie też następne czternaście kilometrów. Początkowo potowarzyszy
nam jeszcze czarny pies, ale i jemu trasa znudzi się po jakiejś godzinie.
prowadzi nas czerwony szlak, a trasa jest różna
czasem błoto
czasem las
czasem ex-las
czasem kamienie
widoki sztos
proszę państwa, oto Turbacz
proszę Turbacza, oto wszyscy
koło szczytu bardziej reprezentowany jest ex-las niż las, oraz ludzie.
Nie mam żadnego zdjęcia, ale jak przez czternaście kilometrów naszej
wędrówki spotykaliśmy turystów z rzadka, tak pod samym schroniskiem
pojawił się ich nagle tabun. Okazuje się, że szlak ze Szlembarku nie jest tym
najbardziej popularnym, więcej ludzi atakuje szczyt z Nowego Targu. I miał
być piknik, miała być sielanka, szarlotka, radlerek, a były szybkie nogi za pas
i w drogę powrotną.
pierwszy postój zrobiliśmy dopiero na dwudziestym kilometrze! Batonik, mus
owocowy, nogi na chwilę wyjąć z butów, i dalej. Znowu praktycznie jesteśmy
sami. My, drzewa, błoto, kamienie, niżej także owce, krowy i...
mlecze. Halo, ja się wcale nie ociągam! Ja tylko pilnuję mleczy i czekam, aż
będzie można je zdmuchnąć!
udało się. Samo podejście było bezbolesne, bo kilometrach rowerowej
wspinaczki taki tysiak to kaszka z mlekiem, ale jednak osiem godzin chodzenia
swoje robi i w niedzielę nie mogę wyprostować nóg w kolanie. Na szczęście
do jazdy na rowerze nie jest to potrzebne :)
najwyższy szczyt Gorców zdobyty! Jeszcze tylko dwadzieścia siedem innych!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz