Za nami kolejny weekend z gatunku "o jak dobrze, że ten weekend się już skończył, ale czy ja mogę teraz poprosić parę dni urlopu na odpoczynek po urlopie?". Tym razem objeżdżaliśmy Warmię. Na czwartek znaleźliśmy grupę wspierającą, która podwiozła nas (naokoło, bo przez Tłuszcz i Wyszków) do Mławy (240 kilometrów), w piątek dojechaliśmy spokojnie do Olsztyna (140 km), by w sobotę objechać go dookoła (170 km) i wrócić, już na raz, prostą drogą do Warszawy (247 km). Tym sposobem w cztery dni licznik pokazał 797 kilometrów, a w poniedziałek dojście z łóżka do lodówki było sukcesem na miarę zdobycia Mount Everestu.
 |
do Olsztyna po eSce na dwie raty, z powrotem po I na raz |
 |
co się tak spieszycie? Muuuuuusicie chwilę poczekać... |
 |
w grupie i z wiatrem jechało się szybko (średnia ruchu wyszła nam 33kph), ale wcale nie bez wysiłku. Chwilę po obiedzie w Jednorożcu (w którym już byliśmy), mieliśmy wszyscy siłę na wygłupy... |
 |
...ale już po 240 kilometrach w nogach nie wszyscy mieli tej siły dużo... |
 |
różnica między Mazowszem a Warmią? W dwóch zdjęciach. Mazowsze - płasko, pojedyncze drzewa. |
 |
Warmia - zmarszczki i dużo, dużo lasów. |
 |
właściwie Warmia to też dużo jezior, ale na żadnym ze zdjęć nie udało uchwycić się jeziora - albo przy brzegu było za tłoczno, albo teren prywatny, albo fotograficznego dostępu broniły potężne drzewa |
 |
na Warmii w ogóle jest pięknie, ale nie tak spektakularnie pięknie, że jest gdzie cyknąć "fotki wow", tylko tak dyskretnie pięknie, że jedziesz i po prostu jest ładnie i przyjemnie |
 |
bo w lesie generalnie jest ładnie i przyjemnie |
 |
szczególnie, że na drogach nie ma jakiegoś dużego ruchu |
 |
a asfalt jest dobrej jakości |
 |
więc aż chce się jechać |
 |
a gdy nie jedziemy i gdy nie las, to siedzimy, nic się nie dzieje |
 |
albo właśnie dzieje, bo zwiedzamy lokalne atrakcje - o Butrynach, Wrotach Warmii i jagodziankach już było, nie było za to o alei klonowej, którą jeździł sam Mikołaj Kopernik |
 |
ani o zamku w Nidzicy, na którym straszy |
 |
ani o źródłach rzeki Łyny, która zawdzięcza swój żywot ostatniemu zlodowaceniu bałtyckiemu |
 |
chyba że wolimy wersję z legendy, w której - za internetem - Łyna jest córką króla Tysiąca Jezior, uratowanego przez rybaka. Ten w podzięce dostał za żonę najmłodszą córkę króla. Widocznie małżeństwo nie z wyboru okazało się szczęśliwe, bo gdy rybaka przygniotło upadające drzewo, Łyna nie wahała się wykraść ojcu życiodajny kwiat. Ten się jednak zorientował i zamienił ją za karę w rzekę. |
 |
a tu miejsce bitwy pod Grunwaldem |
 |
odwiedzamy też Amerykę |
 |
poznajemy reguły od wyjątku |
 |
i nie możemy się zdecydować, czy lepiej sprzedawać |
 |
czy lepiej kupować (tego może na zdjęciu nie widać, ale zajazd wystawiony jest na sprzedaż) |
Najdziwniejsza przygoda spotyka nas jednak w drodze powrotnej. Do Przasnysza jedzie się przyjemnie - na drogach mały ruch, wieje w plecy, dużo drzew, nie za ciepło, ale i nie chłodno. Zatrzymujemy się w karczmie na przecieraki i po wyjeździe obserwujemy pewną zmianę w natężeniu ruchu - auto, auto, auto, auto, wygląda jakby Warszawiacy wracali znad morza nie do końca oczywistą trasą. Po pięciu kilometrach tej męczarni wyprzedza nas biały samochód, odjeżdża kawałek, zwalnia, zatrzymuje się na poboczu. Otwierają się drzwi, kierowca wysiada, uśmiecha się i do nas macha. To Andrzej - kolega z pracy! Zamieniamy parę słów, w szczególności informuje nas, że właśnie objazdem kieruje nawigacja Google'a. Więcej nie trzeba nam powtarzać - skręcamy w pierwszą odbitkę i opłotkami dojeżdżamy do Pułtuska. Wprawdzie nadrabiamy dziesięć kilometrów (na tym poziomie zmęczenia to boli!), ale znowu jedzie się przyjemnie!