Uwaga pierwsza: Nowa Zelandia jest daleko. Cholernie daleko.
Uwaga druga: kiedy robi się coś bardzo długo, miło zrobić przerwę. Najlepiej w połowie.
Uwaga trzecia: prawie dziewięć lat temu spędziłam jeden dzień w fajnym mieście, kiedy leciałam z brydżowych wakacji w Chinach na podróż służbową w Seattle.
Podróże edukują, więc warto, mila po mili, poszukać punktu, w którym mogły przeciąć się trzy powyższe spostrzeżenia. Oddajmy głos osobie, która bezsprzecznie nam w tym pomogła: dzień dobry, mówi kapitan, rozpoczynamy zniżanie do lotniska w Seulu. Na termometrze trzy stopnie, ale pogoda doskonała. Życzymy państwu miłego pobytu w Korei - po takiej pobudce przyznam, że spodziewałam się niebieskiego nieba i pięknego słońca, a nie mgły (bądź smogu), chmur i wszechobecnej szarości.
![]() |
aż strach pomyśleć jak tu pięknie, kiedy pogoda *naprawdę* jest doskonała! |
Zważywszy jednak na okoliczności, po prostu się cieszę, że w ogóle udało się nam dolecieć. Najpierw przez Nową Zelandię przeszła fala kataklizmów (cyklon, powódź, osuwiska, trzęsienie ziemi) i lotnisko w Auckland było przez chwilę zamknięte, a kiedy już ten problem się trochę rozwiązał, okazało się, że w piątek (kiedy mamy z Warszawy lecieć do Frankfurtu, a stamtąd do wspomnianego już Seulu) strajkują niemieccy pracownicy Lufthansy. I ten problem skończył się dla nas jednak szczęśliwie, bo zamiast dwóch lotów lecimy wygodniej - jednym bezpośrednim, wylatujemy później (dłuższe spanie) i przylatujemy wcześniej (dłuższe zwiedzanie).
Seul jednym słowem? Eklektyczny. Tu tradycja łączy się płynnie z nowoczesnością, zza niskich hanoków wystają szklane drapacze chmur, obok wymuskanych osiedli kablowiska i targowiska ze skarpetkami z pokemonami po dwa tysiące wonów, a ąę knajpy sąsiadują z budkami z gimbapami i bungeoppangami o kształcie ryby i nadzieniu z czerwonej fasoli. Miejska dżungla.
Czy jedliśmy gimbapy? W samolocie, bo w samym Seulu trudno było nam znaleźć wysoko ocenianą koreańską knajpkę, do której kolejka wyglądała na krótszą niż nasz lot z Europy do Azji i w której można było zjeść przy normalnym stole - w niektórych, jak na zdjęciu poniżej, są stoliki normalnej wysokości dla przyjezdnych i takie niskie dla lokalnych. Przy tych ostatnich je się siedząc po turecku, koniecznie pozbywszy się wcześniej butów. To byłoby fajne doświadczenie, ale po tylu godzinach w samolocie moje plecy mówiły 아니요 (pol. nie).
![]() |
standardowo w piekarniach i cukierniach przysmaki nakłada się samemu na tacę wyłożoną papierem |
Co jeszcze oprócz gimbapów i komiksowych postaci lubią Koreańczycy? Przebieranki! Do pałaców wstęp w tradycyjnym ubraniu (hanboku) jest za darmo. Nie jest to duża oszczędność, bo bilet kosztuje 1 000 wonów (czyli 3.5 PLN), podczas kiedy wypożyczenie stroju co najmniej 2 000, a za obiad zapłaciliśmy 40 000. Ale ewidentnie działa!
![]() |
trochę szkoda foliówki na pierwszym planie, ale trzeba uczciwie przyznać, że państwo nie ustawiali się do zdjęcia dla mnie |
Dział ciekawostki.
![]() |
najważniejszy kamień w Seulu (ten kurdupel na pierwszym planie) - to od niego wyznaczano głębokości przy budowie metra |
![]() |
pasy dla pieszych bywają też po przekątnej |
![]() |
i zawsze podzielone na pół, z pokazanym kierunkiem poruszania się, respektowanym... różnie |
I trochę losowych zdjęć, bo nie umiałam wybrać tych dwudziestu najlepszych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz