Nie ufam tym Nowozelandczykom. Jeżdżą do góry nogami, jeżdżą po lewej stronie drogi... Z duszą na ramieniu odwiedzam jako turystka tor zobaczyć, co tam nawywijali, a tu proszę! Okazuje się, że umieją raz coś zrobić tak jak reszta świata! A ich welodrom w porównaniu do Pruszkowa to w ogóle jakiś taki bardziej. Niby też owalny, też ćwierćkilometrowy, też drewniany, z lazurowym wybrzeżem (to ten niebieski pasek, na którym po płaskim rozpędzamy się do bezpiecznej prędkości), czarną, czerwoną i niebieską linią... Niby wszystko tak samo, ale jednak inaczej - dach nie przecieka, na klatce pali się światło (to nie jest licencia poetica - kiedy ostatnio przyjechaliśmy pokibicować na zawody musiałam sobie świecić latarką z telefonu, żeby nie wykopyrtnąć się na schodach), jest czysto, przyjaźnie, tak nieprowizorycznie.
A po spełnieniu turystyczno-kolarskiego obowiązku, ruszamy na rowerową pętlę po okolicy zachłysnąć się Nową Zelandią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz