wtorek, 29 maja 2018

[Szczawnica] pogoda w górach zmienną jest, czyli testowanie co znaczy "opad poza skalą"

Następne zwiedzanie Polski to doroczny biurowy hike. W ramach wyjazdu integracyjnego śmigamy na dwa dni (najczęściej) w góry w schemacie: dojazd - prezentacje i spotkania - kolacja - nocleg - hike - powrót. W tym roku padło na Szczawnicę. Bez namysłu wybieramy najdłuższą opcję z największym przewyższeniem, czyli trasę "Szczawnica - Sokolica - Trzy Korony - busik", 17 km i niecałe 1000 metrów podejścia. Przez prawie całą trasę nieprawdopodobnie pięknie - niebieskie niebo, słońce, soczysta zieleń, nic tylko fotki cykać, chyba że akurat idzie się przez las, a droga w istocie przez las prowadziła długo. Jak już odhaczyliśmy i ofociliśmy szczyty, i już prawie prawie dochodziliśmy do busiku, zostało nam dosłownie niecałe pół godziny, pogoda nagle zmieniła się o 180 stopni. Lunęło. Ale tak lunęło, że ja nigdy tyle deszczu naraz nie widziałam - dróżka, którą szliśmy zamieniła się w strumyk, potem strumień, a jeszcze potem w rzeczkę. Mokre miałam wszystko, łącznie z każdym wewnętrznym centrymentrem kwadratowym moich nieprzemakalnych butów.
widoczek #1: początek drogi, jeszcze Szczawnica
widoczek #2: Dunajec, zaraz będziemy go przepływac łódką
widoczek #3: w drodze na Sokolicę
widoczek #4: klasyk. Szczyt Sokolicy
widoczek #5
widoczek #6: z Trzech Koron

niedziela, 27 maja 2018

[Bukareszt] przez twe oczy, twe oczy zielone

Na przedostatni weekend majowy wywiało nas do Bukaresztu, gdzie mój kolega z liceum brał ślub z Rumunką (obydwoje pracują w filii naszej firmy w Zurychu). Było inaczej i ciekawie, ale świetnie. Najpierw sama ceremonia zaślubin - w cerkwi i bardzo mi się ona podobała, o wiele bardziej niż ta w kościele rzymskokatolickim, gdzie zdarza się i tak, jak u koleżanki dwa tygodnie wcześniej, że ksiądz o najważniejszej części zapomniał i z fragmentu "ślub - 1" dziarsko przeszedł do "ślub + 1", co wywołało pewną konsternację u znających się i w efekcie zreflektowanie się kapłana, że coś za szybko jakoś by poszło... Tutaj (znaczy tam - w cerkwi) młodzi są w absolutnym centrum uroczystości. Ślub to nie jest msza. Ślub to jest ceremonia dla przyszłych małżonków, goście to aktorzy lub statyści, ale najważniejsi są ci, którzy tego dnia najważniejsi być powinni. Im wkłada się na głowy korony, to oni trzymając się za ręce ze świadkami trzykrotnie okrążają ikonę, to oni (znów trzykrotnie) piją wino z czarki trzymanej przez popa, a potem (zgadnijcie ile razy) jedzą biszkopto-opłatek. Co ciekawe, nie odzywają się ani razu, wykonują tylko określone tradycją ruchy. Jednym ze zwyczajów jest nałożenie obrączek najpierw na odwrót (kobiecie - męskiej, mężczyźnie - kobiecej) i dopiero później właściwie. Kolega nie był pewny, czy pop się aby nie pomylił, bo jakoś mu ta obrączka za duża się wydała, zapytał więc dyskretnie, by usłyszeć w odpowiedzi: trust me, I've done this couple of times already (spokojnie, niejednego ślubu już udzieliłem, wiem co robię).

Potem wesele i - tu zaskoczenie - inaczej niż u nas, w Rumunii więcej gości jest na imprezie niż w kościele! Na część religijną przychodzą najbliżsi, bawić się - krewni i znajomi królika. Zaczyna się od toastu szampanem ze świeżymi małżonkami, wypowiada się przy tym jakieś rumuńskie formułki. Potem na przemian je i tańczy, tańczy i je, je i tańczy. Dużo grają muzyki folkowej, do której tańczy się specyficznie - goście trzymają się za ręce i falami to poruszają do przodu, to do tyłu, tudzież krok w lewo, dwa kroki w prawo. Proste, ale wciągające. Nawet Piotrkowi się podobało - co chwila się zrywał, że przecież kółeczko i trzeba lecieć na parkiet! Polskie piosenki poleciały dwie - tytułowe przez twe oczy, twe oczy zielone i ona tańczy dla mnie.

Z ciekawych zwyczajów na rumuńskich ślubach jest chowanie panny młodej - znajomi pana młodego kryją gdzie żonę i on musi ją znaleźć i wykupić. Grube są też koperty, w których zostawia się prezent w postaci gotówki - pieniędzy daje się dużo, żeby umożliwić małżeństwu start w nowe życie. Traktuje się to jako pożyczkę - spłacą, jak będą sami gośćmi na weselu. Istnieje też taryfikator i jako że od świadków oczekuje się wysokiej "pożyczki", zdarza się, że nikt nie chce zostać świadkiem...
wszyscy tańczą, nikt nie siedzi
jedzenie vol. 1: talerz przystawek
jedzenie vol. 2: ryba
przerwa na pociąg
jedzenie vol. 3: regionalne, mamałyga z gołąbkami
jedzenie vol. 4: grillowane mięsa
tort, godzina 3 nad ranem, wreszcie tort, można się zawijać do
hotelu spaaaaaaaać
jedzenie vol. 5: a to był psikus; wjechał tort jak wyżej, panna młoda
ukroiła kawałek, jak przystało, tort wyjechał, a potem wniesiono
desery jak na zdjęciu...
Hmm.

sobota, 26 maja 2018

[Daleszyce] wyścigowy weekend

Weekend 12-13 maja był wyścigowy. W sobotę - Ekiden, firmowa sztafeta maratońska; dla mnie, z racji przynależności do super szybkiej drużyny, najważniejszy start sezonu, do którego przygotowywałam się przez ostatnie cztery miesiące. Jak to działa? Sześć osób po kolei pokonuje dystanse sumujące się do pełnego maratonu: 7 z hakiem, 10, 10, 5, 5, 5. Żeby liczyć się w klasyfikacji drużynowej firm trzeba wystawić przynajmniej dwie dziewczyny, czyli w praktyce dokładnie dwie dziewczyny, każda biegnąca piątkę. W pracy mamy trzech *naprawdę* szybkich chłopaków, dwóch Ironmanów i jednego maratończyka, do tego ja, dobrana koleżanka i Piotrek, który sprawdził się znakomicie. Nasze wyniki:

  • Pędziwiatr 1. - 7.195 km - 27:42 - tempo 3:51/km - łącznie 27:42
  • Pędziwiatr 2. - 10 km - 37:35 - tempo 3:45/km - łącznie 1:05:17
  • Pędziwiatr 3. - 10 km - 36:33 - tempo 3:40/km - łącznie 1:41:50
  • koleżanka - 5 km - 28:27 - tempo 5:41/km - łącznie 2:10:17
  • ja - 5 km - 23:06 - tempo 4:37/km - łącznie 2:33:23
  • Piotrek - 5 km - 19:30 - tempo 3:54/km - łącznie 2:52:53

TEN moment, na który czekałam od kilku miesięcy, biegając przy
-10 stopniach i prószącym śniegu lub upale, kiedy bolało, kiedy się nie
chciało, kiedy było tak bardzo ciężko, a trening tak bardzo długi
i tak bardzo wymagający
I kiedy zapowiadało się na niedzielny relaks, chill, balkon, leżak i drinki z palemką, Trenejro zaproponował niedzielny chill podczas świętokrzyskiej edycji Rajdów dla Frajdy. Chill zaczął się zatem pobudką o 6 rano, dojazdem do Trenejra, pakowaniem rowerów do samochodu, jazdą do Daleszyc, skąd ruszyliśmy po odprawie technicznej o 11. 117 kilometrów trasy, w wariancie niemazowieckim, czyli niepłaskim. Hopka tu, hopka tam i przewyższenia nazbierało się prawie kilometr. Tym bardziej średnia 30 km/h cieszy! Chociaż oczywiście to bardziej zasługa Trenejra, bo to jego tylne koło jest jedynym, co pamiętam z tego wyjazdu. No może jeszcze asfalt. Na mecie meldujemy się w 2/3 stawki (koło 40. miejsca), ale w 3/5 stawki kobiecej (3. miejsce), co zostaje uhonorowane moim pierwszym pucharem rowerowym. Poniżej kilka zdjęć ze strony organizatora - i bardzo dobrze, że są, mogę teraz obejrzeć widoczki i gdzie my właściwie jechaliśmy, bo serio pamiętam tylko to koło, koło, koło, asfalt, koło...
10:50. Gotowi!
Zaczynamy! Dream team z uśmiechniętym Trenejrem-Pociągowym na
czele.
jedziemy sobie
Dam radę, dam radę! Szczyt hopki już niedługo!
Naprawdę niedługo...
Koleżanka w niebieskim kasku skończyła na 2. miejscu w zaszczytnej
klasyfikacji płci pięknej. Była tego dnia nie do pokonania, gratki!
uśmiech przez łzy
nie umarłam
trochę żarcik...
...ale taki namacalny żarcik

niedziela, 6 maja 2018

[Warszawa] gorący olej jest... mmm... gorący

Pozazdrościli Sycylijczykom i postanowili zrobić swoje. Liczba mnoga w pełni zasłużona, bo jak raz cannoli są bardziej Piotrkowe niż moje! Najpierw dzielnie rozwałkowywał nie-do-rozwałkowania ciasto (ach, jakbyśmy mieli przystawkę do makaronu do Kicia, co by to było za życie). Potem nie mógł patrzeć na moje próby smażenia, a dokładniej próby zdejmowania podsmażonych już trochę rurek z metalowych walcowatych foremek nieporęcznymi silikonowymi szczypcami, które czasem kończyły się rozpryskiwaniem gorącego oleju po całej płycie grzewczej (a niektóre krople znalazły się i na mojej ręce), i uzbroiwszy się w koszulę z długim rękawem i rękawiczki rowerowe, przejął trudną misję. Mnie zostało przygotować krem i udekorować. Wynik: 6/10.
nasze, en face
nasze, z profilu
ich, dla przypomnienia

środa, 2 maja 2018

[Kraków] na obwarzanki do Krakowa

czwarty dzień, czyli czas na powrót, niestety.
Wracamy do Krakowa inną trasą rowerową, R4, z początku biegnącą razem
z WTR, którą już znamy.
na początku jest idealnie - asfalt wśród pól, wśród lasów, znów wśród pól...
...znów wśród lasów...
miejscami niestety gorzej - jak wtedy gdy asfalt się kończy i zaczynają
kamienie, drogi utwardzane, bloki czy kostka bitumiczna, nie mówiąc
już o łące...
Albo gdy przejeżdżamy przez wioskę prawdomównych - i tak samo jak
na ulicy Widokowej chce się co chwila zatrzymać na fotkę, tak samo
ulica Stroma to nie przelewki (duże kilkanaście procent, a pod koniec
skończyła się szosa...)
u celu. relive
475 km w cztery dni? not that bad!
mniam, Wasze zdrowie!

wtorek, 1 maja 2018

[Bielsko] na mozzarello-pomidorowe lody do Bielska

plany można mieć, ale nie zawsze wszystko według planów wychodzi,
niestety. Nasz na trzeci dzień rowerowej majówki u babci był dość
ambitny, ale - okazało się, że niektórzy nie mają siły
(mała największa zębatka z tyłu, bo z przyczyn technicznych nie udało
nam się zamontować nowej - "górskiej" - kasety, gorąc, wiatr, pewne
przeholowanie dzień wcześniej), więc jednak na spokojnie. Najpierw
Czechowice-Dziedzice (i zakup biletów), potem Bielsko-Biała. Zdjęcie
z Reksiem, prze-pysz-nias-ty obiad we włoskiej knajpce (niespieszny,
w końcu robimy taki trochę recovery day) i...
... lody!
mozzarello-pomidorowe lody smakują, hmm, mozzarellą i pomidorami.
Dziwne, dobre.
z BB wracamy do CD. Ścieżka rowerowa generalnie trochę gorszej
jakości (płyty betonowe etc.) i miejscami gorzej oznakowana, ale też
z fantastycznymi kawałkami jak ten wzdłuż Białej.
z Czechowic jedziemy nad Jezioro Goczałkowickie. Wstyd przyznać, bo
w okolicy byłam tyle razy, ale nad jeziorem nigdy (chyba że we wczesnym
dzieciństwie), a miejsce świetne - długi deptak z ławeczkami, dużo
spacerujących, rolkujących, rowerujących. Może to też ta pora roku, że
wszystko jest dobrze, wszystko jest piękne?
ostatni punkt - Pszczyna. Piotrek tradycyjnie szuka na komórce
najlepszych lodów w mieście, ja tradycyjnie miejsca, gdzie można zrobić
rowerom fotkę. Dzień jak co dzień, lody bez szału.
relive

[Wadowice] na kremówki do Wadowic

pierwszy przystanek (po 32 km): Wadowice, krótki
postój na rynku, nie ma czasu na zwiedzanie...
...ale czas na węglowodany zawsze się znajdzie! Szczególnie, że na
kremówki w ogonku czekać nie trzeba - sprzedaje je każdy lokal, a
rynkowe cukiernie to tak właściwie kremówkarnie - lodówki są nimi
wypełnione od podłogi po sufit, innych opcji brak. Z ciekawostek
kremówkarnia o wdzięcznej nazwie "to tu", jakby ktoś miał
wątpliwości gdzie.  Samo ciastko - tłuste, takie sobie, no jak kremówka,
uczciwe 4/10, ale musieliśmy - bycie w Wadowicach zobowiązuje!
po Wadowicach miała być 90-kilometrowa pętla pod tytułem roboczym
"pięć górek". Nie wyszło, czasowo nam się to nie spinało (a ani ja nie
chciałam zrezygnować z obiadu, ani Piotrek z lodów), więc
ograniczyliśmy się do trzech. I tak przewyższenia wyszło nam na tych
150 kilometrach prawie 1700 metrów.
po drodze zaliczyliśmy Zawoję, skąd dwa razy wyruszałam zdobywać
Babią Górę (nie, nie, zdjęcie niezwiązane) - całe szczęście, że nie
prowadzi na szczyt asfalt, czuję, że Piotrek tak łatwo by nie odpuścił
piąta górka nie do odpuszczenia - szukaliśmy nieistniejącej wioski,
którą znaleźliśmy na mapie ścieżek rowerowych, a miała nazywać się jak
nasza koleżanka. Niestety, żadnej tabliczki nie było, a sama
dziesięcio-budynkowa wioska prawdopodobnie została przyłączona do
okolicznej miejscowości.
już prawie z powrotem u babci, ostatnia prosta

[Brzeszcze] na pierogi do babci

Wisła, Vistula, najdłuższa polska rzeka ma 1047 kilometrów. Wzdłuż niej buduje się Wiślana Trasa Rowerowa. Aktualnie dostępne są tylko fragmenty, jeden z dłuższych (230 km) prowadzi spod Krakowa przez Brzeszcze do Szczucina. Przetestowaliśmy jej małopolską część (80 km) i możemy dać zasłużoną okejkę. Nie dość, że perfekcyjnie oznakowana (w odróżnieniu od śląskiej - gdzie na żadnym skrzyżowaniu nie wiadomo gdzie jechać), prawie w całości asfaltowa (raptem 500 metrów prowadziło po kamulcach i dało się je ominąć szosą; a 3-5 kilometrów po utwardzanej, trochę szutrowej drodze), to w dużej mierze prowadzi po ścieżkach rowerowych, a nie ulicach (a tymi ścieżkami to jeżdżą tłumy, tłumy rowerzystów - i kolarzy na szosach, i podróżnych na przełajach, górskich, crossowych, i miejscowych na składakach.
oznakowanie na skrzyżowaniu tras
i oznakowanie na skrzyżowaniu ulic - każdym. Nie sposób pojechać
w złą stronę.
Startujemy z Krakowa, ale nie Głównego, tylko Płaszowa. Nasz ekspres do Krakowa Głównego (z przystankami Warszawa Zachodnia, Kraków Płaszów i Główny) omija bowiem z powodu robót kolejowych jedną stację - docelową... To zresztą wielkie szczęście - pociąg jest w dużej mierze pusty i bez problemu można było kupić na niego bilety kilka dni przed majówką! W odróżnieniu od wszystkich innych do dawnej stolicy, te mają od dawna wszystkie miejscówki wyprzedane. O naszym pociągu po prostu nikt nie wie! Nawet pani w okienku na Centralnym...
jakie to miasto nikomu mówić nie trzeba :-)
start pierwszej z naszych czterech wycieczek, ale nie WTR - ta zaczyna
się dopiero przed Skawiną. Swoją drogą - wredne miasto, wszystkie
fajne lodziarnie jak na złość Piotrkowi zamknięte (może to i lepiej, do tej
z oceną 5.0 na Tripadvisorze czeka się podobno pół godziny w ogonku.
W Skawinie!)
zwiedzanie mode on. Przystanek pierwszy: opactwo
Benedyktynów w Tyńcu
idealna ścieżka rowerowa - asfaltowa, na wyłączność jednośladów i pusta
długo prowadzona wałem, po prawej i lewej pola i drzewa, człowiek
czuje się jak w domu (na Gassach)
zaraz skręcamy
most na Wiśle w Łączanach
typowa droga, jeśli chodzi o fragmenty nieścieżkowe i stopień
usamochodowienia
żółty będzie nam towarzyszył w ciągu następnych dni
dojechali!
trasa z Krakowa zajęła nam 5 godzin (jazdy + przerwy na szukanie lodów,
zwiedzanie, fotki, obiad, batoniki) - zrobiliśmy 112 km