Powrót do Polski (i tak, to będzie ostatni post z Teneryfy) bolał z dwóch powodów. Jeden jest oczywisty (słońce, góry, tortilla), drugi dotyczy bardziej ludzkiej natury. Nawet nie chodzi o to, że lubiłam podejście do życia Hiszpanów, bo ciągła mañana i brak pośpiechu bywa irytujący, szczególnie dla zadaniowca jak ja. Bardziej chodzi mi o to, że nie lubię podejścia Polaków - narzekania (a sama jak tu narzeka, no!), braku uśmiechu, wiecznego niezadowolenia, hejtu, zazdrości. Czasem czuję, że w tym kraju nie mogę oddychać. Wchodzę na jakąś internetową dyskusję, czytam komentarze (po co?!?! Po co ja to znowu robię?) i wirtualny sznurek dokoła klatki piersiowej zaciska się i prawie miażdży płuca. No więc do tego mojego kraju wracam po miesiącu życia wśród ludzi życzliwych, gdzie tu ktoś mnie puści z podporządkowanej, tu długie metry będzie jechał za mną i Mondzią, żeby wyprzedzić nas jak najbezpieczniej, tu po prostu uśmiechnie się czy zainteresuje kim i skąd jestem. Wracam na Okęcie, nieszczęśliwa (kolejna wstrętna cecha Polaków - zawsze są nieszczęśliwi!). Mamy dwa nieporęczne pudła rowerowe i dużą walizkę. Lądujemy przed północą i podjeżdżamy autobusem, niczym wielgachną prywatną taksówką - jedziemy my i pan kierowca - do Miklaszewskiego. Wysiadamy pod kościołem i do pokonania mamy ostatni kilometr, już na piechotę. W tamtą stronę mieliśmy łatwiej - nie dość, że do dyspozycji samochód (wypożyczaka oddawanego na lotnisku), to jeszcze bagażnik przyjaciela, który zawiózł nam pudła (a również i tych pudeł użyczył). Ale teraz go nie ma, nie ma też (chyba) w "reżimie sanitarnym" (kiedy pasażerowie nie jeżdżą z przodu) taksówek gotowych pomieścić cały ten majdan. Decydujemy się to przytargać sami. I tak sobie chodzimy - pudło o kilkadziesiąt metrów, postaw, wróć po drugie. Są ciężkie i niewygodne, ale nie pada, nigdzie się nam nie spieszy, z każdym metrem zbliżamy się do celu. I nagle idzie sobie chłopak z naprzeciwka, uśmiecha się i tak po prostu pyta, czy by nam nie pomóc. I wprawdzie odmawiam, bo jesteśmy blisko i nie chcę go fatygować (nie pada, nie spieszy nam się), ale takie zwykłe pytanie, takie zwykłe w Hiszpanii czy Stanach, a jeszcze ciągle niezwykłe w Polsce, poprawia humor długofalowo, bo od tygodnia myślę o nim ciepło. Dziękuję Ci, nieznajomy chłopaku!











 |
30 tysięcy metrów przewyższenia w kwietniu zrobione, wstydu nie ma, można wracać, ¡adios! |