Na Teneryfie rower to święta krowa, a dla kolarza ta wyspa to raj. Składa się na to kilka czynników. Po pierwsze pogoda, bo co by nie narzekać na wyschnięte bezdrzewne południe, to jednak słońce tam murowane, a przecież jak się przylatuje z mroźnej Polski, to się nie jojczy, że brzydko i mało zielono, tylko cieszy się, że wystarczy krótki rękawek. Po drugie idealne asfalty donikąd - Hiszpanie są w nich mistrzami świata. Nie wiem, po co je kładą, ale moje szosowe serce ich za to kocha. Po trzecie podjazdy - sporo łagodniejsze niż na Maderze, można spokojnie kręcić sobie z dość wysoką kadencją. No i po czwarte, najważniejsze - wyprzedzanie przez samochody. Nikt mnie nigdy tak kulturalnie nie wyprzedzał! Auta jadą cierpliwie pod każdą górkę, czekając aż bezpiecznie będą mogły zjechać na przeciwległy pas. Nie ma tak, że samochód mija mnie na milimetry, że na skórze niemalże czuję blachę karoserii. Nawet kiedy sama zjeżdżam na pobocze, auto za mną i tak czeka, aż przestaną jechać ci z naprzeciwka. Dla kogoś przyzwyczajonego do polskiego ruchu drogowego, to jest niewyobrażalne i dziwi nas (pozytywnie!) do ostatniego dnia wyjazdu.
 |
1. pogoda. Można jeździć na krótko, nie trzeba zakładać miliona warstw. |
 |
2. idealne asfalty, często donikąd |
 |
3. podjazdy. I tu zdarzają się trudniejsze kawałki, ale mówimy o liczbach w większości spokojnie jednocyfrowych (5%). |
 |
4. kultura na drodze! |
 |
5. no i ta nieprzypominająca suszonej moreli północ |
 |
dalej 5. - północne widoki, widoki, widoki |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz