czwartek, 30 sierpnia 2018

[Kleistow] buszująca w kukurydzy

Najlepszą częścią tego całego jeżdżenia są nieplanowane atrakcje. Jedziesz sobie, jedziesz i nagle widzisz dajmy na to, zupełnie hipotetycznie, warzywnego Obelixa. Albo, znowu hipotetycznie, duży kukurydziany labirynt. Myślisz sobie wtedy - muszę wejść i zobaczyć, jak to wygląda w środku. Piotrek zostaje pilnować rowerów, a ja boję się za bardzo zboczyć z obwodnicy, czyli drogi wzdłuż ścian. Przecież jak ja się tu zgubię, to znajdą mnie dopiero na jakimś wieczornym obchodzie! Zgłodnieję do tego czasu! Umrę z głodu! Tu kukurydza rośnie, nie czekolada! A labirynt jest duży - zajmuje prostokąt o bokach po kilkaset metrów, rośliny wysokie - sporo wyższe ode mnie, tak więc sponad nich nie widzę nic! Wrażenie świetne, polecam.

[Berlin] Ich bin ein Berlinbär

- rzekł był kiedyś Kennedy. Albo jakoś tak podobnie... Tak, jak we Wrocławiu zbiera się krasnoludki, tak w Berlinie - misie. Robiliśmy to już raz, w czasach przedblogowych (czy ktoś takie jeszcze takie czasy pamięta?!), więc pewnie się nie liczy :-) Teraz za wiele nie szukaliśmy, ale oczywiście naszła nas konkluzja, o ile prościej polować, mając do dyspozycji rower. I mapę googlową.
kiedyś (2013) - #1
kiedyś (2013) - #2
kiedyś (2013) - #3
teraz (2018) - #1
teraz (2018) - #2
teraz (2018) - #3
teraz (2018) - #4
teraz (2018) - #5
teraz (2018) - #6
teraz (2018) - #7
teraz (2018) - #8
teraz (2018) - #9

[Berlin] warzywny Obelix

Kiedy niedawno jechaliśmy na rowery do Splitu, wydawało mi się, że wiem wszystko na temat spontanu. Jednak nie. Tym razem było jeszcze bardziej na żywioł - sprawdzamy pogodę na weekend i, - no szału nie ma. W środę wieczorem wpadam na pomysł podjechania pociągiem do Berlina, w czwartek po pracy idę na Centralny, gdzie spędzam przy okienku kasowym pół godziny (!), potem już tylko impreza u koleżanki, zaklepanie najtańszego airbnb, krótka noc i o 6 rano można się pakować... Rowerem do pracy, a po niej - pociąg, sześć przyjemnych godzin i jesteśmy na miejscu.
no bez szału ta pogoda była
w Warszawie, bez szału
frapujące jest dla mnie, jak duże oszczędności można by zrobić w PKP
niedużym kosztem. Kupowałam bilety na dwa odcinki "Warszawa ->
Belin" i "Frankfurt/Odrą -> Warszawa", z rowerami. No nie brzmi
jak najtrudniejsze zamówienie świata. Tymczasem dostałam 10
biletów (DZIESIĘĆ, ZEHN), których wydrukowanie trwało niecałe pół
godziny - bo tak naprawdę dostałam tylko trzecią część wszystkich
karteluszków, które wypluła drukarka. Pozostałe poszły do archiwum (?)
(każdy ostemplowany i jeszcze najważniejsze informacje maźnięte
fluorescencyjnym pisakiem). A wszystko to na drukarce igłowej, k t ó r a
b y n a j m n i e j . n i e . n a l e ż y . d o . d e m o n ó w . p r ę d k o ś c i.
pociąg, którym jechaliśmy nie miał wydzielonego miejsca do
przewozu rowerów, dlatego konduktor zaprosił nas do dwuosobowego (!)
przedziału dla niepełnosprawnych. Takie warunki to ja rozumiem!
no cóż, nasze airbnb nie było najbardziej eleganckim i wypasionym
airbnb ever, na zdjęciu prezentuje się nawet zadziwiająco dobrze.
Z drugiej strony wracałam tak późno i tak zmęczona, że było mi
wszystko jedno...
Do dyspozycji mieliśmy trzy dni i chcieliśmy je maksymalnie wykorzystać (życie jak cytrynkę, czy jakoś tak). Zacznijmy od numerków i miejmy już to z głowy.
dzień pierwszy - pętla najbardziej na zachód (jeziora, Poczdam),
dzień drugi - ta po środku, na południe,
dzień trzeci - przejazd do Frankfurtu
sobota. piękna wycieczka - na spokojnie. Wyjazd z miasta, przerwa na
ciacho w piekarni, przeczekiwanie mżawki pod rozłożystym drzewem,
słońce, przerwa na podziwianie budowy warzywnych posągów. Większość
jeszcze w konstrukcji, ale Obelix gotowy.
niedziela. zaczynamy od zbierania misiów, wyjeżdżamy z miasta, jedziemy,
jedziemy, jedziemy, wracamy do miasta, znów misie, odwiedzamy
ex-lotnisko, które teraz służy za miejski park (idealne miejsce dla rolkarzy,
deskorolkarzy, rowerzystów, biegaczy, puszczających latawce)
i podjeżdżamy na Teufelsberg, czyli taką berlińską Agrykolę.
poniedziałek. dzień z deadlinem - o 17.45 odjeżdża nasz pociąg
z Frankfurtu, a kilometraż do zrobienia zacny. Wszystko wydaje się dość
bezpieczne na papierze, niestety wieje. Bardzo wieje. Gwoli ścisłości,
kolejny dzień wieje, więc nie jest to duże zaskoczenie, ale wieje.
Jedziemy wolno, wolniej niż jechalibyśmy, udaje się jednak dojechać
na czas - i to z zapasem! Całych ośmiu minut! (brzmi jak z thrillera, ale
trochę kontroli jednak mieliśmy, w końcówce dało się jechać szybciej,
robiliśmy też przerwy na jedzenie i fotki; gdyby *naprawdę* się nam
spieszyło, dalibyśmy radę)
Nawiązałabym do mojego ulubionego blogu rowerowego i postu o Berlinie tamże, a jak, ale chciałabym uniknąć oskarżeń, że w moim cyfrowym życiu jest tylko jeden mężczyzna i nie jest to Piotrek ;-) Maciek to, Maciek tamto... Faktem jest jednak, że przeczytałam całego bloga i jest zazwyczaj dla nas inspiracją (dzięki niemu pojechaliśmy na Kaszebe Rundę czy Tatrę). Tym razem na szczęście zapomniałam odświeżyć sobie wpisu o Berlinie przed zakupem biletu, a po wypadzie oznajmiam, że nie zgadzam się z nim zupełnie! Pisze Maciek, że Berlin nie jest szosowym miastem, ale dla nas - jak najbardziej. Na lekcji geografii w szkole uważałam, nie spodziewałam się (Maciek zresztą też nie, żeby nie było) zapierających dech w piersiach widoków, stromych podjazdów, kilometrowych serpentyn, przebitek na morze, górzystych wysepek w oddali. Było płasko, leśno i łąkowo, ale mimo to znakomicie. Asfalt równy, ulice puste, wzdłuż nich nierzadko asfaltowe nieuczęszczane ścieżki, a las piękny, spokojny, wielowymiarowy. Taka swobodna elegancja. Nic tylko jechać i wciągać naturę - przez nos i skórę, i jak się tylko da próbować nią nasycić.
droga nadawałaby się do jazdy idealnie, ale ścieżka jest jeszcze lepsza
drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo
drzewo, trawa, trawa, drzewo, trawa, trawa, drzewo
trawa, trawa, trawa, trawa, trawa, trawa, trawa, trawa
znowu las, chyba moje ulubione zdjęcie z wyjazdu
drzew mniej, asfaltu więcej
znów ścieżka przyuliczna
znowu las
i inny las
znowu łąki i pola
inne łąki, inne pola
i inny las
i jeszcze inny
to już się nawet nudne robiło - ile kilometrów może być tak ładnie?
Odra, granica kraju
No wszystko fajnie, ładne widoczki pokazałaś, ale skąd mamy wiedzieć, że to w Berlinie było? Las, las, las i łąki to mają przecież wszędzie. Dowody poprosimy, jak mówią - pics or it didn't happen [zdjęcia albo się nie wydarzyło]. Proszsz.
dowód pierwszy: Berlin, brama Brandenburska
dowód drugi: Poczdam, pałac Sans Souci
dowód trzeci: granica z Polską; wjechaliśmy do niej na chwilę
w poszukiwaniu toalety
Na koniec akcenty gastronomiczne. Jakby nie było byliśmy w Berlinie, więc poczuliśmy się w obowiązku "zakosztować" lokalnego specjału.
Currywurst, czyli pokrojona kiełbaska posypana curry i oblana ketchupem;
Bratwurst w bułce - inna kiełbaska już w całości
ciekawostka: zrobiliśmy wiele kilometrów poza granicami miasta
i wielokrotnie natknęliśmy się na "samoobsługowe mini stragany";
przed domami często stały stoliki z wyłożonym jedzeniem, najczęściej
warzywami, czasem przetworami, rzadko kwiatami, skarbonką i cennikiem.
Bierzesz, wrzucasz monetę, jedziesz. Proste i oparte na społecznym
zaufaniu. To ktoś sprzedaje trzy kilogramowe saszetki jabłek, to
ktoś świeże pomidory, tutaj dynie i wszelakie cuda dyniowe.

wtorek, 28 sierpnia 2018

[Pruszków] ile kilometrów można przejechać w godzinę?

Mówimy oczywiście o rowerze (no bo o czym? #itsAllAboutTheBike). Odpowiedź brzmi: to zależy. Od ukształtowania terenu, od wiatru, od towarzystwa. Bywa, że 8 jest problematyczne, bywa że 50 to żadne wyzwanie. Potrzeba obiektywnych warunków - takich jak na torze kolarskim (chociaż tutaj też można trochę manipulować gęstością powietrza - gdy jest ciepło lub welodrom położony jest wysoko nad poziomem morza, o dobry wynik łatwiej). Rekord świata (od 2015) wynosi 54.526 km i należy do Brytyjczyka Bradleya Wigginsa. Rekord Polski - 49.470 km, Wojtek Ziółkowski, 2017. To ten drugi (rekord, nie rekordzista) został zaatakowany 20 sierpnia na torze w Pruszkowie przez Piotrka Klina. Musieliśmy to zobaczyć!
tor w Pruszkowie. Jesteśmy tu po raz pierwszy (gwoli ścisłości na
żadnym innym też nigdy nie byliśmy, nasz kontakt z tą gałęzią kolarstwa
ograniczał się do tej pory do oglądania transmisji w telewizji, ale zawsze -
z wypiekami na twarzy)
pożyczone z profilu eurower, fot. Michał Szypliński
Piotrek Klin - sprawca tego całego zamieszania. Kim jest? Wiedzę czerpię
głównie z tego źródła co zdjęcia - artykuł na eurower.pl do poczytania tu.
  W skrócie: amatorem, wykładowcą aerodynamiki na University of
Coventry (UK), mistrzem Polski, wicemistrzem świata mastersów.
pożyczone z profilu eurower, fot. Michał Szypliński,
uczciwie - Piotr nie ma dużego doświadczenia torowego, ma za to pełne
zaplecze teoretyczne - każda część garderoby i roweru, kask są optymalne.
Kokpit również - jego projektu. Ponieważ od jakiegoś czas temu UCI
pozwala bić rekordy tylko na takich rowerach, których wszystkie części
są dostępne w publicznej sprzedaży, tę można kupić w zaprzyjaźnionym
sklepie rowerowym, tutaj. Od razu zdementuję: cena jest kosmiczna
i zaporowa, po to, by sklep nie musiał dodrukowywać nowego
egzemplarza i tej ceny ten kokpit warty nie jest - ani materiałowo, ani
przeciętny (i nawet nieprzeciętny) zjadacz kilometrów niekoniecznie
miałby z takiej kierownicy pożytek.
Piotrek nie zostawił niczego przypadkowi - żeby trafić w jak najlepsze
warunki zainstalował na torze w Pruszkowie mini stację meteorologiczną,
mierzącą temperaturę, wilgotność, ciśnienie - celem wyznaczenia terminu
z jak najbardziej sprzyjającą gęstością powietrza.
ostatnie chwile przed startem! 3... 2... 1... GO
pożyczone z profilu eurower, fot. Michał Szypliński,
kluczowe jest jechanie minimalnie powyżej czarnej linii; poniżej nie wolno,
im wyżej (a na wirażach wynosi aż miło), tym więcej metrów
straconych (nie liczy się ile metrów de facto zostało przejechanych, ale
ile okrążeń toru; jedno to 250 metrów)
jak to było w tym wpisie o bikepolo? Te odcienie szarości to efekt
artystyczny, a nie próba zatuszowania rozmytego zdjęcia...
no cóż, nie moja wina, że Piotrek poruszał się tak szybko, a ja nie wzięłam
aparatu
znaczy, z tym aparatem to może jest faktycznie moja wina...
46.706 km - tyle się udało, tym razem trochę za mało
pożyczone z profilu eurower, fot. Michał Szypliński,
ból po zejściu z roweru
pożyczone z profilu eurower, fot. Michał Szypliński,
czy będzie kolejna próba? Jestem pewna - Piotrkowi brakowało trochę
torowego doświadczenia i po 30-40 minutach było wiadomo, że dzisiaj
się nie uda, ponoć wtedy - mimo dojechania do końca - zaczął analizować,
co i jak poprawić na następny raz. Trzymam kciuki.