Kiedy niedawno jechaliśmy na rowery do Splitu, wydawało mi się, że wiem wszystko na temat spontanu. Jednak nie. Tym razem było jeszcze bardziej na żywioł - sprawdzamy pogodę na weekend i, - no szału nie ma. W środę wieczorem wpadam na pomysł podjechania pociągiem do Berlina, w czwartek po pracy idę na Centralny, gdzie spędzam przy okienku kasowym pół godziny (!), potem już tylko impreza u koleżanki, zaklepanie najtańszego airbnb, krótka noc i o 6 rano można się pakować... Rowerem do pracy, a po niej - pociąg, sześć przyjemnych godzin i jesteśmy na miejscu.
 |
no bez szału ta pogoda była
w Warszawie, bez szału |
 |
frapujące jest dla mnie, jak duże oszczędności można by zrobić w PKP
niedużym kosztem. Kupowałam bilety na dwa odcinki "Warszawa ->
Belin" i "Frankfurt/Odrą -> Warszawa", z rowerami. No nie brzmi
jak najtrudniejsze zamówienie świata. Tymczasem dostałam 10
biletów (DZIESIĘĆ, ZEHN), których wydrukowanie trwało niecałe pół
godziny - bo tak naprawdę dostałam tylko trzecią część wszystkich
karteluszków, które wypluła drukarka. Pozostałe poszły do archiwum (?)
(każdy ostemplowany i jeszcze najważniejsze informacje maźnięte
fluorescencyjnym pisakiem). A wszystko to na drukarce igłowej, k t ó r a
b y n a j m n i e j . n i e . n a l e ż y . d o . d e m o n ó w . p r ę d k o ś c i. |
 |
pociąg, którym jechaliśmy nie miał wydzielonego miejsca do
przewozu rowerów, dlatego konduktor zaprosił nas do dwuosobowego (!)
przedziału dla niepełnosprawnych. Takie warunki to ja rozumiem! |
 |
no cóż, nasze airbnb nie było najbardziej eleganckim i wypasionym airbnb ever, na zdjęciu prezentuje się nawet zadziwiająco dobrze. Z drugiej strony wracałam tak późno i tak zmęczona, że było mi wszystko jedno... |
Do dyspozycji mieliśmy trzy dni i chcieliśmy je maksymalnie wykorzystać (życie jak cytrynkę, czy jakoś tak). Zacznijmy od numerków i miejmy już to z głowy.
 |
dzień pierwszy - pętla najbardziej na zachód (jeziora, Poczdam),
dzień drugi - ta po środku, na południe,
dzień trzeci - przejazd do Frankfurtu |
 |
sobota. piękna wycieczka - na spokojnie. Wyjazd z miasta, przerwa na
ciacho w piekarni, przeczekiwanie mżawki pod rozłożystym drzewem,
słońce, przerwa na podziwianie budowy warzywnych posągów. Większość
jeszcze w konstrukcji, ale Obelix gotowy. |
 |
niedziela. zaczynamy od zbierania misiów, wyjeżdżamy z miasta, jedziemy,
jedziemy, jedziemy, wracamy do miasta, znów misie, odwiedzamy
ex-lotnisko, które teraz służy za miejski park (idealne miejsce dla rolkarzy,
deskorolkarzy, rowerzystów, biegaczy, puszczających latawce)
i podjeżdżamy na Teufelsberg, czyli taką berlińską Agrykolę. |
 |
poniedziałek. dzień z deadlinem - o 17.45 odjeżdża nasz pociąg
z Frankfurtu, a kilometraż do zrobienia zacny. Wszystko wydaje się dość
bezpieczne na papierze, niestety wieje. Bardzo wieje. Gwoli ścisłości,
kolejny dzień wieje, więc nie jest to duże zaskoczenie, ale wieje.
Jedziemy wolno, wolniej niż jechalibyśmy, udaje się jednak dojechać
na czas - i to z zapasem! Całych ośmiu minut! (brzmi jak z thrillera, ale
trochę kontroli jednak mieliśmy, w końcówce dało się jechać szybciej,
robiliśmy też przerwy na jedzenie i fotki; gdyby *naprawdę* się nam
spieszyło, dalibyśmy radę) |
Nawiązałabym do mojego ulubionego blogu rowerowego i postu o Berlinie
tamże, a jak, ale chciałabym uniknąć oskarżeń, że w moim cyfrowym życiu jest tylko jeden mężczyzna i nie jest to Piotrek ;-) Maciek to, Maciek tamto... Faktem jest jednak, że przeczytałam całego bloga i jest zazwyczaj dla nas inspiracją (dzięki niemu pojechaliśmy na Kaszebe Rundę czy Tatrę). Tym razem na szczęście zapomniałam odświeżyć sobie wpisu o Berlinie przed zakupem biletu, a po wypadzie oznajmiam, że nie zgadzam się z nim zupełnie! Pisze Maciek, że Berlin nie jest szosowym miastem, ale dla nas - jak najbardziej. Na lekcji geografii w szkole uważałam, nie spodziewałam się (Maciek zresztą też nie, żeby nie było) zapierających dech w piersiach widoków, stromych podjazdów, kilometrowych serpentyn, przebitek na morze, górzystych wysepek w oddali. Było płasko, leśno i łąkowo, ale mimo to znakomicie. Asfalt równy, ulice puste, wzdłuż nich nierzadko asfaltowe nieuczęszczane ścieżki, a las piękny, spokojny, wielowymiarowy. Taka swobodna elegancja. Nic tylko jechać i wciągać naturę - przez nos i skórę, i jak się tylko da próbować nią nasycić.
 |
droga nadawałaby się do jazdy idealnie, ale ścieżka jest jeszcze lepsza |
 |
drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo, drzewo |
 |
drzewo, trawa, trawa, drzewo, trawa, trawa, drzewo |
 |
trawa, trawa, trawa, trawa, trawa, trawa, trawa, trawa |
 |
znowu las, chyba moje ulubione zdjęcie z wyjazdu |
 |
drzew mniej, asfaltu więcej |
 |
znów ścieżka przyuliczna |
 |
znowu las |
 |
i inny las |
 |
znowu łąki i pola |
 |
inne łąki, inne pola |
 |
i inny las |
 |
i jeszcze inny |
 |
to już się nawet nudne robiło - ile kilometrów może być tak ładnie? |
 |
Odra, granica kraju |
No wszystko fajnie, ładne widoczki pokazałaś, ale skąd mamy wiedzieć, że to w Berlinie było? Las, las, las i łąki to mają przecież wszędzie. Dowody poprosimy, jak mówią - pics or it didn't happen [zdjęcia albo się nie wydarzyło]. Proszsz.
 |
dowód pierwszy: Berlin, brama Brandenburska |
 |
dowód drugi: Poczdam, pałac Sans Souci |
 |
dowód trzeci: granica z Polską; wjechaliśmy do niej na chwilę w poszukiwaniu toalety |
Na koniec akcenty gastronomiczne. Jakby nie było byliśmy w Berlinie, więc poczuliśmy się w obowiązku "zakosztować" lokalnego specjału.
 |
Currywurst, czyli pokrojona kiełbaska posypana curry i oblana ketchupem; Bratwurst w bułce - inna kiełbaska już w całości |
 |
ciekawostka: zrobiliśmy wiele kilometrów poza granicami miasta i wielokrotnie natknęliśmy się na "samoobsługowe mini stragany"; przed domami często stały stoliki z wyłożonym jedzeniem, najczęściej warzywami, czasem przetworami, rzadko kwiatami, skarbonką i cennikiem. Bierzesz, wrzucasz monetę, jedziesz. Proste i oparte na społecznym zaufaniu. To ktoś sprzedaje trzy kilogramowe saszetki jabłek, to ktoś świeże pomidory, tutaj dynie i wszelakie cuda dyniowe. |