Wybija północ. Wychodzimy przed drzwi motelu - Piotrek z butelką szampana, ja z dwoma kieliszkami. Jest ciemno jak... no tak jak tylko ciemno może być. Wszyscy siedzą w pokojach, przez rolety widać, że nikt w tę wyjątkową noc jeszcze nie śpi. Żwir chrzęści pod czyimiś butami, ktoś idzie, nie widzę go zbyt wyraźnie, ale krzyczę "happy new year", odpowiada mi niewyraźne mamrotanie. Piotrek zajmuje się szampanem - jak nigdy korek uwalnia się elegancko pod ciśnieniem i leci kilka długich metrów, lądując gdzieś (na dachu motelu? na samochodzie?) z głośnym tąpnięciem. W tej przejmującej ciszy wydaje się, jakby trafił w coś i wyrył w tym czymś wielki krater. Noc jest smolisto-czarna - jeszcze nigdy nie witałam nowego roku, nie widząc fajerwerków. Nie lubię ich, jednak bez nich czuję się obco, nie na swoim miejscu.
![]() |
lokalizacja w tytule posta to nie literówka, a ładna gra słów (NYE = New Year's Eve) |
Yarram (w którym stoi motel, w którym witamy 2025) okazuje się być zaskakującą miejscówką i to na dwóch płaszczyznach. Mimo że składa się z jednej jedynej ulicy, to ta ulica jest akurat stolicą lokalnej sztuki (nomen omen) ulicznej i od tej strony poznajemy miasteczko w starym roku. Kolorowe pocieszne murale, sztuk dwadzieścia pięć, jak informuje mapka turystyczna.
![]() |
myjnia samochodowo-łódkowa (?!?!?!) |
Za to w nowym roku Yarram gra rolę wrót do kolarskiego raju. Zaraz za rogiem park narodowy Tarra Bulga, soczyście zielony, pachnący i cichy (ktoś wreszcie wyłączył te cykady, dziękuję)! Mniam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz