poniedziałek, 30 sierpnia 2021

[Ustroń] parking dla mieszkańców

Do Starachowic (po co tam? O tym już w następnym poście!) jedziemy (prawie...) najkrótszą drogą - przez Brzeszcze, Bielsko i Ustroń. Na pierwszym przystanku pozbywamy się połowy pasażerów (licząc kierowcę również za pasażera), ale wpychamy w siebie tyle racuchów (a przynajmniej kierowca), że wagowo ta zamiana może być niezauważalna. Wychodzimy od babci niespiesznie późnym wieczorem / wczesną nocą i idziemy do auta. Stoimy na chodniku pod sklepem, bo miejsca, na których normalnie się parkuje, są w remoncie, przykryte płachtami i rusztowaniem. Widok z góry jest taki: sklep, chodnik szerokości auta, nasze auto (przed innym, za innym), rusztowania. Kiedy zaczynam szukać kluczyków w torebce i zostaje nam zaledwie kilka kroków, Piotrek kątem oka dostrzega błysk świateł, jakby ktoś zdalnie otwierał bądź zamykał drzwi jakiegoś pojazdu i szybko analizuje sytuację. Wygląda na to, że pani zatrzymała się na miejscu opisanym wcześniej jako "chodnik szerokości auta", skutecznie blokując nam (i innym w tym samym rzędzie) wyjazd i właśnie zmierza do swojej klatki, żeby lulu do łóżka. Biegniemy za nią; zagadujemy, że właściwie chcieliśmy wyjechać i to mało koleżeńskie tak blokować innych, no ale zdążyliśmy ją złapać, więc nie musimy fatygować się czekaniem na policję, żeby ta odholowała zawalidrogę. Pani wyraźnie niezadowolona. Że to prowizoryczny parking dla miejscowych, że coś tam. Ale jak to - to miejscowych można zatarasować i wszystko cacy? A jak ktoś musi w środku nocy do szpitala, do pracy, do weterynarza? Ludzie, co z wami?

pyszności z jabłkiem, nektarynką i jagodami

Kolejny (krótki) przystanek w Bielsku - skoro już udało się wyjechać z Brzeszcz, to dojazd do Bielska był (prawie) bezproblemowy, chociaż nawigacja kierowała nas drogami raczej nie najszerszymi (czytaj: nieoświetlonymi ścieżkami między polami gdzieś pośrodku niczego). Dzisiejszy Ibis to dawny nieukończony hotel pracowniczy Maluch (dla fabryki FSM) i do tej historii nawiązuje eksponat w holu. Rano jesteśmy widzami (na szczęście tylko widzami) kolejnej edycji serialu "nie blokuj mnie". Przy recepcji zaaferowana grupa podróżnych zagaduje każdego, czy nie wie przypadkiem, do kogo należy taki biały duży samochód na gdańskich blachach. Pechowo przyjechał w nocy, stanął na chodniku i zostawił wystarczająco dużo miejsca na wyjazd... ale dla osobówek, a nie autokaru, ukrytego przed wścibskimi oczami na zapleczu hotelu i niemogącego rano się zmieścić...

dwadzieścia trzy konie mechaniczne jako żywo
(średnia wartość dla samochodów sprzedanych w 2020 to 160 KM)
maluch w holu to najprzyjemniejsze pomieszczenie w całym hotelu,
pokoje są zwyczajne
ale akcenty świetne: zamiast wywieszki "nie przeszkadzać"- "jestem w garażu";
zamiast "proszę posprzątać" - "wożę się po mieście"

My wyjeżdżamy bez problemu i uciekamy na południe - do Ustronia, w Beskidy, polskie i czeskie. W Czechach niedzieli handlowych nie ma i łatwo kupić kofolę. W Polsce jedynym rozczarowaniem jest "taki jeden podjazd donikąd, będziesz zadowolona, na pewno nie będzie samochodów", czyli Równica. Beskidzka Gubałówka. Na szczycie stanowiska z watą cukrową i dmuchane zamki miały się świetnie, w słoneczną niedzielę prawdopodobnie tego dnia byli tam wszyscy Ślązacy. Co do jednego.

życie oncalla - laptop w plecaku i martwienie się o zasięg
szwajcarskie, austriackie i niemieckie już były ostatnio na tym blogu,
czas na krowy czeskie
Równica. Beskidzka Gubałówka, fuuu.
pełnia szczęścia według Piotra Be

wtorek, 24 sierpnia 2021

[Berlin] Berlin czy raczej Bärlin?

Trzy tygodnie we (wszystkich czterech!) krajach niemieckojęzycznych kończymy weekendem w Berlinie. Mieliśmy zagrać w turnieju brydżowym - Otwartych Mistrzostwach Niemiec Drużyn Mikstowych. Piszę "mieliśmy zagrać", a nie "zagraliśmy" wcale nie przypadkiem - do gry nie doszło, nie zostaliśmy dopuszczeni, oficjalnie z powodu nieposiadania opłaconej składki do niemieckiego związku dnia pierwszego stycznia, mniej oficjalnie z niechęci władz do gry Nieniemców w tych zawodach. Z jednej strony rozumiem - są to mistrzostwa kraju, można by to wydarzenie opisać jako chęć wybrania najlepszego Niemca ze wszystkich niemieckich brydżystów, z drugiej strony świat idzie do przodu - Unia to prawie że jedno państwo, granic nie ma, no a poza tym dokładnie w tym momencie kiedy nam odmówiono wstępu na Mistrzostwa Niemiec, niemiecka para eksportowa Sabine Auken i Roy Welland zdobywała srebro w drużynowych Mistrzostwach Polski. Także ten.

zamiast grać w brydża, jeden dzień spędzamy na misiobraniu, drugi na rowerze.
Do tego zaległe urodzinowe zakupy w Raphie - to nie był taki zły weekend!
tym razem skromniej niż trzy lata temu, ale coś do kolekcji udało się dodać
na rower pojechaliśmy tylko w jeden z dwóch weekendowych dni (wyjazd
z Berlina to masakra, ciągnie się to miasto i ciągnie) i miśka upolowaliśmy
tylko jednego (bo ponoć za dużo czasu to zabiera i opóźnia nasz i tak
mocno napięty plan)
ale jak już się wyjedzie, to jest okej
patrzcie kogo spotkaliśmy przypadkiem!
No dobra, nikt w to nie uwierzy - skoro mieliśmy wolną kanapę, a do
Berlina kursuje bezpośredni ekspres, to czemu by tej kanapy nie podnająć?

wtorek, 17 sierpnia 2021

[Saksonia] saksońskie 995 półkilometrów

Saksonia wyszła nam przypadkiem - jako przystanek po drodze z urlopu, z Alp, w których pada, do Warszawy, do której wcale nam się jakoś tak bardzo nie spieszy i zostaliśmy w tej Saksonii tydzień. Poznajemy ją po kawałku - podjeżdżamy autem i startujemy pętle z różnych punktów, na chwilę uciekamy (dwukrotnie) do Czech, a na koniec pracujemy kilka dni zdalnie z Drezna, tam również umawiamy się na rundę z miejscową grupą. Czy warto? Na urlop - raczej nie, jest dużo lepszych terenów do jeżdżenia. Ale "przypadkiem", "jako dodatek", "po drodze", "na pracę zdalną" - jak najbardziej!

Saksonia jest podobna do Wielkopolski (cóż za niespodzianka, przecież
tak daleko od siebie są!) - dużo lasów, dużo zieleni
tylko mniej aut i dużo więcej pagórków
asfalt nawet czasem też taki polski...
tu okolica wygląda na mazowszopłaską, ale to tylko pozory - hopki
i górki bywają konkretne, a po odjechaniu kilkudziesięciu kilometrów w kierunku
na Czechy są już prawdziwe góry (to znaczy prawdziwe jak na Mazowsze,
a nie prawdziwe jak na Alpy).
uciekaliśmy (ze Szwajcarii) od deszczu, ale na dobre wcale nie uciekliśmy.
Deszcz nadal nam towarzyszy, chociaż jest go sporo mniej, da się
wykroić okno pogodowo-rowerowe, a nawet jak już pada, to
temperatura wyższa, więc łatwiej to zaakceptować.
a czy pada czy nie pada, to ruch na drogach znikomy
a ścieżki rowerowe świetne
podjazdy (podwójnie) długie
no bo 1788 półmetrów (!) brzmi dumniej niż 894 metry, prawda?
i mają krowy! Szwajcarskie były, austriackie były, czas na niemieckie...
Fichtelberg, 1214m npm, najwyższy punkt Rudaw po stronie niemieckiej
i zarazem jeden z ostatnich punktów, w których moje najnajnaj okulary są
jeszcze w jednym kawałku.
Drezno, Grosser Garten.
Nasze zwiedzanie tego miasta jest zaiście ekspresowe - wieczorem po pracy
wsiadamy na rower i jedziemy w kierunku centrum, zatrzymując w co bardziej
obiecujących miejscówkach.
Drezno.
Stare miasto, a właściwie chyba nowe miasto - podczas II Wojny większość
budynków została zniszczona i potem odbudowana.
Drezno.
Piotrek śmiga wzdłuż porcelanowego (!) Pochodu Elektorów Saskich,
bardziej zainteresowany rowerowo-nieprzyjemną brukowaną nawierzchnią
niż ogromnym dziełem po lewej...
Drezno.
Zabytki zabytkami, ale taki zachód słońca jest niewątpliwie atrakcją!

piątek, 13 sierpnia 2021

[Silvretta Hochalpenstraße] trzydzieści zakrętów

Wymeldowujemy się z hotelu, odstawiamy Franka na lotnisko, zatrzymujemy się na pierwszym lepszym parkingu (jest niedziela, więc pod wszystkimi marketami pusto, w Szwajcarii sklepy czynne są od poniedziałku do soboty) i wreszcie próbujemy odpowiedzieć sobie na jedno ważne, ale to bardzo ważne i bardzo trudne pytanie - co dalej? Prognoza pogody nie jest optymistyczna, i jest to pewne niedopowiedzenie... Nie dość, że leje (mniej więcej w całej Europie), to jest zimno (na szczytach wszystkich przełęczy, na które chciałam wjechać wręcz lodowato). Z braku lepszych pomysłów rezerwujemy dwie noce w hotelu austriackim, w poniedziałek powinno być znośnie (i było), a potem - się zobaczy! Po fakcie przyznaję, że jest to strategia bardzo (za bardzo!) męcząca - ciągłe szukanie, ciągłe bycie w nierowerowym ruchu, przejazdy autem, pakowanie, rozpakowywanie, to wszystko powoduje, że już i tak męczące wakacje są za męczące. W każdym bądź razie, nie wybiegając za bardzo w przyszłość, w poniedziałek udaje nam się odhaczyć podjazd trzydziestu zakrętów inaczej znany jako Silvretta Hochalpenstraße albo przełęcz Biellerhöhe. Dzięki temu, że wjeżdżamy napędzani tylko pracą naszych mięśni, a nie na przykład silnikiem spalinowym, oszczędzamy 16.50 euro!

zakręty są ponumerowane, tutaj trzynasty z trzydziestu.
I mimo że na wszystkich zdjęciach jesteśmy praktycznie sami, tą
fantastyczną drogą wjeżdżało również wiele aut z turystami, 16.50
euro to może i dość wysoka opłata, ale jak widać niewystarczająca.
kilka zakrętów wyżej i z widokiem na poprzednie
kolory są obłędne, widoki są obłędne, dla nich właśnie jechałam pół Europy
to samo miejsce, inny kolarz, nie mogę się napatrzeć, nie mogę zapomnieć,
nie mogę tych zdjęć nie wrzucić...
...mimo że są bardzo do siebie podobne
tabliczka zaraz za trzydziestym!
fotografuje te krowy, jakby żadnej nigdy nie widziała...
Ale co ja poradzę, że te alpejskie jakieś inne są!
po wjeździe na przełęcz nastąpił zjazd...
... i zwiedzanie wyhaczonej przez Piotrka dolinki. Akurat wtedy wyszło
słońce i pogoda wystawiła do zdjęć swoje największe atuty.
cały dzień udało nam się unikać deszczu. Trochę wiało, ale o tym szybko
zapomnieliśmy, no i na zdjęciu wiatru nie widać!
a jakby ktoś pytał o oszczędności, to zaoszczędzone 16.50 euro można
wydać na przykład tak
i dla mnie ta przełęcz już na zawsze zostanie Kaiserschmarrnpass.
Najlepsza motywacja - przez żołądek do mięśni.

poniedziałek, 9 sierpnia 2021

[Zurych] dobrze, że w Coopie mają kasy samoobsługowe

Szwajcaria jakoś wybitnie tania nie jest. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że jest dość droga. Przykład? Sklep Coop (ichniejsza sieć supermarketów), nasza ulubiona półka "zjedz zamiast wyrzucić, 50% taniej", fajna (chociaż nie jakoś bardzo duża) sałatka lub jak to się teraz modnie mówi bowl (mój to ryż, tatar z ryby, fasolka) kosztuje w promocji 7.95 CHF, czyli według dzisiejszego kursu 33.60 PLN. To co nas cieszy to, że w Coopie mają kasy samoobsługowe, jakoś przyjemniej się te pudełka z pomarańczowymi naklejkami własnymi rękoma skanuje niż wykłada na taśmę :-)

lunch dla trzech osób. I to z deserem!
(z tego miejsca muszę przyznać, że jest coś ekscytującego, takiego
pierwotnie zwierzęcego w polowaniu na pudełka z pomarańczową
naklejką, rozłożone przecież w różnych działach, różnych lodówkach.
Wkładając przecenione pączki do sklepowego wózka czuję się niczym
tygrys na sawannie wgryzający się w antylopę, mimo że w pączki będą
się wgryzać Piotrek i Franek)
kolejny ulubiony sklep w Szwajcarii i kolejna ulubiona półka - sklep
przyfabryczny Lindta i produkty, które im nie wyszły - czy to czekolada
pokrojona w niewystarczająco kwadratowe kwadraty czy
niedoaromatyzowana, niewystarczająco okrągłe okrągłe pralinki,
prześwitujące nadzienie, po prostu same wtopy!
schoggiweggli, już w pełnej cenie - szwajcarskie bułeczki z kawałkami
czekolady. Nie jest to może przysmak tylko szwajcarski, ale wiadomo
że tutejsza czekolada jest wyjątkowo dobra, więc i bułeczki wyjątkowo
dobre. Proszę tylko spojrzeć na ten uśmiech gościa, który zaraz taką
bułeczkę będzie wcinał!
specjalnie wypiekany chleb na święto narodowe 1. sierpnia. Nie wiem,
dlaczego i co jest w nim specjalnego, ale był naprawdę smaczny
(o ile wcześniej wyjęło się wykałaczkę z flagą, ona zbyt smaczna nie była)

sobota, 7 sierpnia 2021

[Lucerna] happy birthday to me!

Od chłopaków dostałam na urodziny piękny prezent - jeden ułożył świetną trasę, a drugi udawał, że zupełnie nas nie potrzebuje do zwiedzania Lucerny, że obejdzie sobie ją sam, ale dobrze wiem, że wolałby z nami. No bo kto by nie wolał, prawda? Pętla miała być lajtowa, taka po płaskim, no wiesz, maksymalnie jeden podjazd, więc w zasadzie był jeden podjazd, a że z 500 na 1600 m npm w 12 kilometrów, to kto by zważał na takie szczegóły... Ale widoki bajka!

przyznaję, że w tej okolicy był potencjał na zdjęcie sztos - znowu góry
i jezioro razem - trochę niewykorzystany
ale tu już wykorzystany!
ulica, którą podjeżdżaliśmy nazywała się Panoramastraße i chyba nie jest
to nazwa na wyrost!
szkoda, że do zdjęcia nie da się dołączyć pliku mp3 - wygląda na górską
sielankę, a w rzeczywistości hałas setek dzwoneczków krów
szczyt już widać, allez allez!
gdzieś tam sobie wjechaliśmy
widok na drugą stronę góry, niebrzydko
czas na zjazd! Czyli to co tygryski lubią najbardziej!

A gdybym urodziła się w Szwajcarii, gdzieś pod Zurychem lub Lucerną, to pewnie na naszym domu wisiałaby kartonowa pszczółka albo myszka Miki albo krówka z imieniem i datą, chyba że trzydzieści plus lat temu tego zwyczaju jeszcze nie praktykowano. Teraz takich obrazków widywałam mnóstwo, ale albo na podjeździe, że ciężko ruszyć, albo na zjeździe, że za szybko, albo ktoś akurat stał i głupio było cykać foty i z tego odkładania na później okazało się, że właściwie tego przyjemnego zwyczaju zupełnie nie uwieczniłam. Mam tylko takie:

Fadri i Lurin, rośnijcie zdrowo (: